Stacja Wormditt - część 6
reklama

Stacja Wormditt - część 6

Historia

Moje problemy związane z ortografią narastały. Gdyby wtedy obowiązywały dziś stosowane kryteria, byłbym dzieckiem dotkniętym dysortografią i takim bym prawdopodobnie pozostał na całe życie. Ale na szczęście nie obowiązywały. Byłem tylko tępym matołem, któremu nie wchodziła do głowy ortografia. 

2A


Druga klasa zaowocowała ważnymi, choć niekoniecznie przyjemnymi dla mnie wydarzeniami.
Zacznę od tych chyba przyjemniejszych - powiększyła się nasza rodzina. Urodził się nowy braciszek. W związku z powyższym rodzice zaczęli spierać się o imię dla niego. Do głowy by mi nie przyszło, że to takie skomplikowane. Wydawało mi się, że jak ktoś się rodzi, to ma już wcześniej nadane imię.
Mama koniecznie chciała dać mu na imię Krzysztof. Ojciec z uporem godniejszym poważniejszego problemu optował przy Witoldzie.
Jak ojciec wychodził, by w miejskim magistracie ,,zalegalizować” nowego obywatela PRL, nowego mieszkańca przepięknego miasteczka Orneta to mama chyba nie całkiem żartując zapowiedziała:
- Jak nadasz mu imię Witold, a nie Krzysztof, to lepiej się w domu nie pokazuj.
Ojca nie było dość długo i wszystko wskazywało na to, że nasz najmłodszy braciszek otrzymał na imię Witold. Wrócił jednak. Był podchmielony, w bardzo przyjaznym nastroju i w progu uspokoił mamę, że zrobił tak jak chciała. Wrócił spokój, rósł między nami mały Krzysio i dopiero jak miał iść do szkoły wyszło szydło z worka. Okazało się, że jednak ojciec postawił na swoim. Za późno była na jakiekolwiek działania. Wydawało się, że klamka zapadła. Ale przeznaczenie czasami ma głęboko nasze wybory i decyduje po swojemu. Tak było i tym razem. Brat nasz został w końcu Szymonem. Salomonowy kompromis. A najzabawniejsze jest to, że nikt z nas, nawet sam zainteresowany nie wie kiedy to skądinąd zacne imię do niego ,,przylgnęło”.
Teraz te zdecydowanie nieprzyjemne. Pierwszym z nich była konfrontacja z ówczesnym kierownikiem szkoły zwanym przez uczniów ,,Żydem” . Taka konfrontacja była nieunikniona dla tak zwanych: rozrabiaków, elementów, łobuziaków. Zazwyczaj ,,ofiarami” bywali uczniowie wyższych klas: siódmych, ósmych, rzadziej szóstych.
Wśród uczniów w formie zniechęcającej do jakiegokolwiek urwisowania krążyły opowieści o metodach ,,Żyda” stosowanych w zaciszu jego gabinetu: wykręcanie uszu, ciąganie za włosy, razy wymierzane smyczkiem (pan kierownik grał na skrzypcach i uczył starszych uczniów muzyki - był bardzo dobrym, wymagającym nauczycielem).
Nie on jeden był zwolennikiem takich barbarzyńskich metod ,,nauczania”. Stosowanie kar cielesnych było wprawdzie prawnie zakazane, ale wszyscy przymykali oczy na ich stosowanie.

REKLAMA


Miałem wtedy nadzieję, że to, że doszło do naszego spotkania było kwestią przypadku, nie moich wyjątkowych predyspozycji, bądź wrodzonego pecha. Tym niemniej zmienił się od tego czasu mój status quo – po tej inicjacji nolens volens zostałem jednym z napiętnowanych. A było to tak:
Szczęśliwym trafem pod koniec długiej przerwy spotkałem swego kolegę, sąsiada z mego bloku -Staśka. On zaczynał edukację, był uczniem pierwszej klasy, więc wypadało mi pełnić honory gospodarza. Wtajemniczałem go w arkana szkolnych zawiłości, kiedy zadzwonił dzwonek.
Nie wypadało przerywać spotkania, więc rozmawialiśmy dalej.
Dzieciarnia porozchodziła się na lekcje do swoich klas, zostaliśmy sami. Mieliśmy do dyspozycji wszystkie przestronne korytarze naszej szkoły. Jak odpuścić taką okazję i nie zabawić się w berka? Zaczęła się gonitwa po piętrach, było pusto, cicho, idealne warunki do hasania. Trwało to jakiś czas, byliśmy już porządnie zziajani i spoceni, kiedy to jak jastrząb zastąpił nam drogę ,,Żyd”. Miał ręce szeroko rozstawione, w jednej trzymał skrzypce, w drugiej smyczek. Jego ptasie spojrzenie nie wróżyło niczego dobrego. Drzwi do klasy, gdzie odbywała się lekcja muzyki były szeroko otwarte. Właściwie zagonił nas do swojej klasy jak zaskoczone ptaszęta zagradzając nam drogę. Wyhamowaliśmy dopiero w klasie.
- A kogo my tu mamy? – zapytał kąśliwie z mściwą satysfakcją, czym wzbudził wesołość wśród swoich uczniów. Nie parsknęli jednak śmiechem, zdobyli się tylko na jakieś ¾. Tak wielki mieli respekt do swego nauczyciela.
Wśród uczniów rozpoznałem córkę sąsiadki, więc domyśliłem się, że to ósma klasa. Kierownik odłożył na stół swój instrument, podszedł do nas – jeszcze dyszących i spoconych. Zastanawiałem się co zrobi. Dwoma palcami jednej ręki chwycił mnie za włosy tuż nad baczkami, druga ręka zajęła się włosami Staśka. Pociągnął do góry aż cichutko zapiszczałem z bólu i poprowadził wzdłuż ławek.
- Przyjrzyjcie się tym ancymonom, którzy przeszkadzali wam w zajęciach. Co z nich wyrośnie, jak już teraz tak się zachowują – perorował. Nastolatki przestały się uśmiechać. Bolało jak cholera, myślałem, że wyrwie mi kępkę włosów, ale nie mogłem nic zrobić.
- Macie teraz lekcje? – zapytał, nie popuszczając uścisku.
- Tak – wydukaliśmy jednocześnie.
- A jak się nazywacie i z której klasy jesteście.
Kiedy dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował, nadal ciągnąc nas za włosy odprowadził pod drzwi i wysyczał:
- Jazda do klas, policzę się z wami później.
Dopiero wtedy poczułem ulgę i złapałem się za bolące miejsce sprawdzając, czy są tam jeszcze włosy.
Z nosami spuszczonymi na kwintę pomaszerowaliśmy do swoich klas. Jedna tylko myśl kołatała mi się między bolącą i niebolącą skronią - Co będzie dalej? Zastanawiałem się co robić, nie mogłem uciec do domu, bo co miałbym powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Nic do mnie nie docierało. Nie byłem w stanie niczego wymyślić. Trwałem w letargu. Lekcja minęła, przerwę przesiedziałem zamknięty w toalecie czekając na złowieszczy dzwonek, który miał dla mnie być początkiem końca. Czas wlókł się niemiłosiernie, w końcu doczekałem się przeraźliwego brzęczenia, poszedłem do klasy jak na ścięcie.
O dziwo nic się nie działo. Pani mi nie kazała zgłosić się do kancelarii, lekcja mijała spokojnie. Pomyślałem, że powie mi to na następnej lekcji. Znów się bałem a czas wlókł się jak ,,Saga rodu Forsytów”. Zadzwonił dzwonek – znów chwilowa ulga i smród toalety. Potem znów nerwowe oczekiwanie i ulga. Tak do końca lekcji. To był mój pierwszy ,,najgorszy dzień w szkole”.

REKLAMA


Moje problemy związane z ortografią narastały. Gdyby wtedy obowiązywały dziś stosowane kryteria, byłbym dzieckiem dotkniętym dysortografią i takim bym prawdopodobnie pozostał na całe życie. Ale na szczęście nie obowiązywały. Byłem tylko tępym matołem, któremu nie wchodziła do głowy ortografia. Nawet zacząłem się do tej roli przyzwyczajać i kto wie, co by było dalej, gdyby nie pewne zdarzenie, które stało się kolejnym punktem zwrotnym w mojej niechlubnej karierze ucznia.
Po dyktandzie, z którego dostałem tradycyjnie ,,dwóję” pani Dziewiałtowska ( nowe nazwisko po mężu) poprosiła mnie bym podszedł do tablicy. Poczułem zagrożenie, więc skoncentrowałem się maksymalnie, by za wszelką cenę się nie skompromitować.
- Napisz na tablicy słowo ,,już” – ni to poprosiła, ni nakazała.
Aha – pomyślałem – to musi być jakiś podstęp! Mój mały móżdżek zaczął pracować na zwiększonych obrotach: jot długie, czy i krótkie? Powinno chyba być długie, ale to za proste, więc chyba będzie krótkie. Czasu na zastanowienie mało – mam napisać tylko trzy litery. Trzy, czy cztery? Cztery, no jasne, że cztery, tylko sz, czy rz na końcu? A jeszcze w środku u ! Kreskowane, czy zwykłe? Cholera co robić? Zerknąłem przez wątłe ramię na koleżanki i kolegów, ale ich miny nie ułatwiły mi wybrnięcia z bardzo kłopotliwej sytuacji. Patrzyli co będzie dalej w napięciu i zaciekawieniu.
Raz kozie śmierć! – pomyślałem i napisałem: iósz.
Gdy się odwróciłem, to wszyscy tak parsknęli śmiechem, że aż ściany naszej nowej szkoły się zadrżały. Nie na tyle mocno jednak, by utworzyć najpierw pęknięcie, a potem szczelinę w podłodze, przez którą z ulgą zapadłbym się pod ziemię.
Takiego upokorzenia to ja się nie spodziewałem. Przez niekończącą się miniwieczność, bo tyle trwała ta rzeź niewiniątka, przeżywałem katusze. I wtedy doznałem olśnienia, błyskawicznej metamorfozy. Zacisnąłem zęby, popatrzyłem im hardo w ich roześmiane oblicza i postanowiłem: ostatni raz się ze mnie śmiejecie! Na moich odstających uszach stanę, a nie dam wam więcej takiej satysfakcji. Nauczę się ortografii!
A najzabawniejsze było to, że moje koleżanki i koledzy myśleli, że ja to zrobiłem dla żartu. Nawet gratulowali mi i chwalili, że ,,taki numer wyciąłem”. Mimo tego zdania nie zmieniłem i na efekty nie trzeba było długo czekać. Następne dyktando napisałem na trójkę, a potem już było tylko lepiej. Stopniowo przepoczwarzałem się z ,,matoła” w ,,zdolnego, ale leniwego”. Taka rola, przyznam szczerze, bardziej mi odpowiadała.
Wspominając o wyposażeniu szkoły nie wspomniałem o zapleczu medycznym. A było czym się pochwalić. Codziennie był czynny gabinet higienistki i gabinet dentystyczny. Mieliśmy też swoją lekarkę, która przyjmowała trzy razy w tygodniu.

REKLAMA


Lubiłem zapach gabinetu higienistki i lubiłem tam przebywać, nie bałem się też szczepień – jako dziecię wątłego zdrowia przywykłem do iniekcji. Jeszcze bardziej moje niedoświadczone nozdrza wabiły zapachy intensywnie rozchodzące się z gabinetu dentystycznego. Z niecierpliwością oczekiwałem na swoją kolej, kiedy tam zostanę wezwany. W końcu doczekałem się i nietrudno się domyślić jakiego rozczarowania doznałem. Wszystko zaczęło się niewinnie. W gabinecie były dwie panie solidnej postury, jedna z nich zapytała o moje nazwisko i poprosiła bym usiadł. Podekscytowany rozsiadłem się w wygodnym fotelu w pozycji półleżącej. Czekałem na rozwój wydarzeń. Przestało mi się podobać, jak pani włączyła olbrzymią lampę nad moją twarzą i rażące światło buchnęło mi w oczy. Ale to był dopiero początek. Poproszono mnie, żebym otworzył szeroko usta, co uczyniłem. Pani zaczęła dłubać w moich zębach jakimś zakrzywionym, ostrym szpikulcem, dyktując coś niezrozumiałego dla mnie tej drugiej. Do tej pory nie znałem pojęcia – ból zęba. Teraz poznałem - pani szpikulcem dotknęła jednego z moich zębów a ja poczułem taki ból, że w oczach mi pociemniało. Chyba krzyknąłem. Spróbowałem się podnieść, ale okazało się to niemożliwe. Druga z pań, stojąca za mną trzymała moje wątłe ramiona w żelaznym uścisku potężnych dłoni.
- Nie bój się, to nie będzie bolało – uspokajała mnie ta, która grzebała w moim uzębieniu – wyleczymy ci tego ząbka.
Co miałem robić – uwierzyłem pani odzianej w nieskazitelnie biały, perfekcyjnie wyprasowany uniform.
Ona tymczasem włączyła urządzenie umieszczone na stojącym na podłodze statywie. Zapiszczało złowieszczo, jeszcze wtedy nie podejrzewałem, że ten dźwięk będzie mnie prześladował przez długie lata. Napęd tego urządzenia był przekazywany za pomocą rzemiennego paska klinowego z silnika elektrycznego na podstawie statywu do górnej części zakończonej wężem podobnym do tego, który jest przy prysznicach. W końcówce węża umieszczone było małe, cieniutkie wiertełko i tym to małym, cieniutkim wiertełkiem wprawionym w ruch obrotowy rzemiennym paskiem klinowym z silnika 1.5 kW pani dentystka ,,leczyła” mojego zęba, a ja mało się nie posikałem z bólu. Tylko dzięki resztkom męskiej dumy nie popłakałem się wtedy. Jedna jedyna myśl trzymała mnie przy życiu – wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz to się skończy !
W końcu usłyszałem od pani dentystki:
- No widzisz, nie było to takie straszne, możesz już iść.
Ty kłamczucho! – cisnęło mi się na usta, ale z wiadomych względów nie wyartykułowałem tego epitetu, nie poprawiłoby to nijak mojej sytuacji. Byłem tak rozkojarzony, wściekły i pokrzywdzony, że nie poszedłem do klasy, tylko ukryłem się za budynkiem, w którym mieściły się garaże i inne pomieszczenia gospodarcze szkoły. Tam, w samotności, schowany przed ewentualnymi gapiami przepłakałem następną lekcję. Wypłakałem cały mój ból, całe upokorzenie i złość. Postanowiłem wtedy, że za żadne skarby tego świata nie siądę już na tym fotelu, w tym gabinecie i nie dam się poniżać tym babom. Słowa dotrzymałem, chociaż wcale łatwo nie było.
Druga klasa, to czas, kiedy mama zaczęła mi pozwalać na samotne wyprawy do miasta. Przede wszystkim do swojej siostry, a mojej ciotki Janiny Kozakiewiczowej i jej męża Bolesława – mojego chrzestnego ojca, na ulicę Olsztyńską 15. Bardzo lubiłem tam chodzić, gdyż ciotka pozwalała mi na swobodne, samodzielne poruszania się po okazałym budynku i okolicy.

REKLAMA


Mój chrzestny to też ciekawa postać. Oficer Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego, zesłany do gułagu przez Rosjan – nigdy o tym nie mówił, chociaż był urodzonym gawędziarzem. Bardzo chętnie natomiast opowiadał historię, która przytrafiła mu się w czasach swawolnej młodości, a która to spowodowała, że prawie otarł się o jednego z wielkich postaci ówczesnego świata, a w rezultacie wyszedł z tego z obolałym tyłkiem. A było to tak: Bolek mieszkał z rodzicami w podwileńskich Pietruciach. Kilka kilometrów od wsi było jezioro Żałosa, w pobliżu którego była wieś Piekiliszki. Nad brzegiem jeziora mieścił się dworek z kilkudziesięciohektarową posiadłością, której właścicielami od 1930 roku byli państwo Aleksandra i Józef Piłsudscy ( tak, tak – ten Piłsudski). Była to ich letnia rezydencja, w której to marszałkostwo wraz z dwiema córkami uwielbiało wypoczywać. Na tę okoliczność marszałek założył nawet ,,Towarzystwo Rzeczy Przyjemnych a niekoniecznie Pożytecznych”. Należał do niego on i córki. Uczył je pływać, wiosłować i cieszyć się życiem.
Cieszyć się życiem chcieli również młodzieńcy z Pietruci, wśród nich Bolek. W ramach tej radości postanowili przepłynąć zatokę Dardanele (nie cieśninę) i zawrzeć bliższą znajomość z ,,pannami z dworu”. Może nie słyszeli, albo nie docenili powiedzenia o ,,za wysokich progach”. Jak już przepłynęli na drugą stronę jeziora i byli tuż, tuż przy panienkach, to jak spod ziemi pojawili się obok nich żołnierze (Grupy Wydzielonej II Oddziału Sztabu Generalnego) odpowiedzialni za bezpieczeństwo marszałka i jego rodziny. Eskapada zakończyła się niepowodzeniem i siniakami na sempiternach. Wojskowe pasy skutecznie ,,wybiły z głów amory” niedoszłym adoratorom. Od tej pory mój chrzestny przestał lubić marszałka Piłsudskiego.
Budynek w którym mieszkali Kozakiewicze to dawny szpital St. Elisabeth, którego budowę w roku 1872 zasponsorowała frau von Schau z pobliskiego Karbsdorff (obecnie Karbowo).

REKLAMA


O tym, że to kiedyś był szpital świadczył układ architektoniczny budynku: labirynty szerokich korytarzy, sale chorych poprzerabiane na mieszkania, kaplica szpitalna (wprawdzie już bez ołtarza, ale z kolorowymi witrażami o sakralnej tematyce w pseudogotyckich oknach), piwnice z licznymi pozostałościami po pomieszczeniach gospodarczych. Wszystko to było do spenetrowania, zbadania, odkrycia. Poznałem nowych kolegów z Olsztyńskiej, wśród nich Bogdana Dzika, który znał prawie wszystkie tajemnice budynku dawnego szpitala. Pokazał mi wszystko, co było godne zwiedzenia, opowiadając o każdym miejscu jakieś ciekawe historie. Robił to tak umiejętnie, że mógłby brać za to sowite wynagrodzenie.
Do śmierci nie zapomnę jak zaprowadził mnie do ,,trupiarni” - pomieszczenia, w którym mieściło się kiedyś prosektorium. Było tam wilgotno i czuć było stęchliznę jak w całej piwnicy, ale magia miejsca i talent Bogdana zrobiły swoje.
- Czujesz trupi odór? – spytał drżącym grobowym szeptem - człowiek, który tu kiedyś pracował opowiadał, że jak Rosjanie po wyzwoleniu weszli do szpitala, to nie mogli otworzyć drzwi trupiarni, tyle tam było trupów. A niektóre z nich jeszcze żyły.
Omal nie popuściłem ze strachu. Byłem tam tylko raz i nie chciałbym za żadne skarby trafić tam ponownie. Nigdy przedtem, ani potem tak się nie bałem. Po nocach śniły mi się żywe trupy próbujące wydostać się spod zwału zwłok.
Na Olsztyńską chodziłem najkrótszą drogą – przez ulicę Dolną. Nie wiedziałem, że w średniowieczu był tu Staw Łaziebny, zwany też przez mieszkańców Dolnym, lub Młyńskim stanowiący część fortyfikacji miejskich. Wormditt z każdej strony otaczała woda, strzegąca skutecznie mieszkańców przed nieprzyjacielem.
Ulica Dolna była cicha i spokojna, prawie bezludna. Mieszkańcom służyła za skrót, z którego korzystali przede wszystkim pracownicy Fabryki Wozów i Braniewskich Zakładów Przemysłu Terenowego.
Po lewej stronie ciągnął się wysoki drewniany płot za którym rozciągały się ogrody należące do kościoła. Z tym płotem wiąże się taka oto anegdotka:
Fiodor, jak co rano szedł do roboty, do Fabryki Wozów. Idąc wzdłuż kościelnego płotu z daleka usłyszał:
- Cztery, cztery, cztery… – powtarzane w kółko monotonnym, bezbarwnym głosem.
- Ki czort! – pomyślał podchodząc bliżej. Głos pochodził zza płotu, Fiodor zauważył, że w płocie jest dziura po sęku na wysokości wzroku dorosłego mężczyzny.
Fiodor był niewątpliwie dorosły, nikt też nie kwestionował jego męskości, ale… matka natura nie okazała szczodrości i obdarowała go nikczemnym wzrostem.
Korciło go żeby zajrzeć i wybadać o co chodzi, ale było trochę za wysoko. Spojrzał na zegarek, miał nieco czasu w zapasie, więc zaczął się rozglądać za czymś, co mogłoby mu posłużyć za podstawkę.
Jakieś dwadzieścia metrów dalej zauważył wielki kamień, który z powodzeniem mógłby mu w tym celu posłużyć. Trochę przeraziła go wizja toczenia ciężkiego głazu, ale wrodzona ciekawość była silniejsza.
Zakasał więc rękawy i sapiąc doturlał go pod dziurę, zza której bez przerwy słychać było bezpłciowe:
- Cztery, cztery, cztery…
Wszedł na kamień i zniecierpliwiony zajrzał przez dziurę. Nic nie zdążył zauważyć, bo poczuł straszliwy ból, jakby diabeł swój krogulczy paluch wsadził mu w oko.
- Ło Jezu, ło Jezu! - lamentował Fiodor kierując się instynktownie w przyspieszonym tempie w kierunku budynku Pogotowi Ratunkowego, który mijał po drodze przed kilkoma minutami.
Zanim dostał się przed oblicze lekarza ból nieco zelżał, lekarz po obejrzeniu oka stwierdził, że nie jest uszkodzone, więc uspokojony tym Fiodor udał się tam, gdzie miał się udać, czyli do pracy.
Z duszą na ramieniu podchodził coraz bliżej do miejsca, gdzie leżał przytoczony przez niego głaz, aż w pewnym momencie usłyszał monotonne:
- Siedem, siedem, siedem…

REKLAMA


Ulica Dolna miała swego ,,dobrego ducha”. Był nim Dziadek Korniłow. Mnie kojarzył się ze Skarbkiem - siwiuteńki zasuszony staruszek z długimi, białymi wąsami w starej, wojskowej furażerce.
Jak tylko słoneczko zagościło na nieboskłonie siadał na starym pniaku przy końcu drewnianego płotu, podpierając się sękatą laską, z nieodłączną fajką i czekał. Czekał, aż ktoś zatrzyma się, by z nim porozmawiać, a właściwie posłuchać jego opowieści, a miał o czym opowiadać.
Był synem polskiego powstańca zesłanego na katorgę, żołnierzem carskiej armii pułku Korniłowa i czerwonoarmistą, który postanowił dożyć swoich dni w Ornecie. Nie wiedzieliśmy jak się nazywał naprawdę, bardzo często w jego opowieściach pojawiało się nazwisko jego dawnego dowódcy , więc dorobił się nowego nazwiska - bardzo lubił, jak się do niego tak zwracano.
Mnie najbardziej podobała się jego opowieść o snajperze, który z wieży kościoła zastrzelił wielu jego kolegów w czasie wyzwalania Ornety, zimą 1945 roku.
Dziadek Korniłow twierdził, że sam wszedł na dzwonnicę i ,,udusił gada własnymi ręcami”. Niedowiarkom jako dowód prawdomówności pokazywał ręce, którymi dokonał tego heroicznego czynu i medal, który otrzymał od swoich dowódców.
Przy ulicy Dolnej było też boisko do piłki nożnej. Takie podwórkowe. Może nie byłoby warte nawet wzmianki, gdyby nie jeden szczegół wyróżniający go od innych boisk. Otóż na środku placu do gry rosły trzy duże dęby. Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie istniał podobny ,,obiekt sportowy”?

Ornecianka.poleca
https://ornecianka.produktyfinansowe.pl/