Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" cz. V - Forum Ornecianki
Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie
  • Strona:
  • 1

TEMAT:

Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" cz. V 2024/05/10 14:31 #1

  • Aszok
  • Aszok Avatar Autor
  • Wylogowany
  • Sekcja historyczna
  • Posty: 404
  • Otrzymane podziękowania: 39
Przebudziłem się i bałem się otworzyć oczy. Wiedziałem, że jak to zrobię, to czerep mi eksploduje.
Kurwa, gdzie ja jestem? To na pewno nie jest moje łóżko w domu, bo nie ma pościeli. Jakiś koc, czy dera? A ja w opakowaniu! Nie mogłem dłużej zwlekać – podniosłem się i otworzyłem oczy. Łup! Łup! Łup! – kują we łbie. Rozejrzałem się - ciemno. Już wiem – to nasz wagon na bocznicy w Braniewie. Dzięki Bogu! Bałem się, że to jakiś dołek na mendowni, albo izba wytrzeźwień. Co ja tu robię? Która godzina? Dowlokłem się do kontaktu i pstryknąłem włącznik. Zabłysło wątłe, ubogie światło. Podciągnąłem rękaw – tam, gdzie zazwyczaj był mój pamiątkowy zegarek były tylko włoski. Ja pierdolę! Moja Delbana! Zaraz, zaraz, przecież to nie ta ręka. Ufff… Ale na drugiej też są tylko włoski! Poszedł sikor się jebać, niech to chuj strzeli! A we łbie kują jeszcze intensywniej: Łup!!! Łup!!! Łup!!! Nikogo oprócz mnie nie ma. Na stole kieliszki, jakieś resztki jedzenia i pusta butelka po wódce. Może jednak nie pusta. Przechyliłem i długo czekałem zanim kilka kropel zapiekło w gardle. To mi niestety nie pomoże. Starałem się przypomnieć wczorajszy dzień i nijak poza Stylową nie byłem w stanie pamięcią sięgnąć. Czy ja wczoraj oddałem naczelnikowi raport? Czy z nim rozmawiałem? Jeśli tak, to co ja mu po pijaku mogłem nagadać? A jeśli nie? Jeśli nie, to gdzie jest raport? Kurwa mać, ale się porobiło! A może to nie jest już jutro? Ciemno jest, więc może to jeszcze wieczór? Co ty się kurwa oszukujesz? Jak by to nie było jutro, to by cię tak kac nie jebał - przecież wczoraj chlałeś do późnego wieczora. I pomyśleć, że to wszystko przez tego osranego łabędzia. Żeby go wszy zeżarły!
Odlałem się w kiblu i ostrożnie, żeby się nie spierdolić ze schodów poczłapałem w stronę dworca. Na zegarze była godzina 4.30. Zimno było jak skurwysyn, chyba z -25 stopni. Dobrze, że chłopaki napalili w piecu, bo to by dopiero była heca, jakby rano znaleźli zamarzniętego, zachlanego kierownika pociągu zmechanizowanego. Dobra, dość tego pierdolenia, choćby skały srały muszę się napić! Poszperałem w kieszeniach i ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu znalazłem kasę. Melina była prawie na dworcu, z zakupem też nie było żadnego problemu i wkrótce znów byłem w wagonie, ale w zdecydowanie lepszym nastroju, mimo, że jeszcze ani kieliszeczka nie wypiłem. Jakaż to moc w tej butelczynie tkwi. Chorego leczy zanim się ją otworzy, może nawet i umarłego by wskrzesiła. Fenomen! Takimi to wzniosłymi myślami byłem zaprzątnięty, kowale w głowie chyba odpoczywali, nic już nie mogło mi przeszkodzić w konsumpcji.
Nalałem, wypiłem i znów nalałem. Chwilę odczekałem i wypiłem. Uff! To jest to. Po trzecim kieliszku głowa przestała boleć i mogłem już spokojnie pomyśleć. Jest piąta. Chłopaki przyjadą parę minut po siódmej. Wtedy coś usłyszałem w drugiej części wagonu. Ki czort? Gdyby to było pół godziny temu, może bym dostał zawału, może bym się zesrał ze strachu, ale teraz… Po trzech kieluniach…
- Ręce do góry, milicja obywatelska! Ktoś ty? – zawołałem.
- Członek patrolu ochotniczej rezerwy milicji. Tej samej, obywatelskiej - usłyszałem w odpowiedzi.
Poznałem po głosie – to Ucho, ten cwaniaczek z Ornety. Ucieszyłem się. Do siódmej jeszcze dwie godziny, lepiej spędzić je w towarzystwie.
- A co ty tu robisz? – rzekliśmy jednocześnie, jakbyśmy tę kwestię co najmniej kilkakrotnie przećwiczyli. Ja zaśmiałem się wesoło, wszak miałem ku temu powody – byłem już po zabiegu. On wykrzywił zmęczoną twarz w karykaturze uśmiechu. Jego oczy momentalnie nabrały blasku kiedy ujrzał stojącą na stole butelkę z wódką.
- Królu złoty, kierowniczku najukochańszy, ty to umiesz zadbać o swoich pracowników – rozpływał się w szczerych komplementach zasiadając do stołu. Otrzymał, co mu należne, zainkasował też karniaczka i wkrótce nadawaliśmy na tej samej częstotliwości.
- Powiedz mi Ucho jak się wczoraj skończył nasz wieczór w ,,Stylowej”?
- Ano ululałeś się wczoraj nielicho. Koniecznie chciałeś iść wieczorem do ZOO odwiedzić naszego łabędzia. Ledwo cię z Zadymą od tego odwiedliśmy. Rozpłakałeś się jak dziecko. Obsobaczyłeś nas, wyzywałeś od nieczułych skurwysynów i bezdusznych kutasów. Masz ty szczęście, że naszym kierownikiem jesteś. I - że jesteś porządny gość. Aha, masz tu swój sikor, oddałeś mi go wczoraj na przechowanie wymuszając, żebym przysiągł na życie moich przyszłych dzieci, że ci go rano oddam. Dzieci na razie nie planuję. Ale – kto wie.
Kiedy zobaczyłem mój ukochany zegarek, to go ze wzruszenia ucałowałem. Zegarek, nie Ucha.
W radosnym nastroju dopiliśmy półlitrówkę, dyskutując o tym i owym, zastanawiając się, co się stało z raportem. No cóż - przepadł jak ciotka w Karlowych Warach. Jak będą się czepiać – będę szedł w zaparte, że zostawiłem go u dyżurnego ruchu.
- Pierdolić to! Jakiś tam gówniany raport nie może przesłaniać tego, co w życiu najważniejsze. A co, kolego Ucho, jest w życiu najważniejsze? – optymistyczno-filozoficzny nastrój powoli wypełniał wszystkie zakamarki mojej psyche.
- W życiu, podług mnie, panie kerowniku najważniejsze jest dobre samopoczucie – mój towarzysz też wkraczał w błogie rewiry, czego dowodem był jego oratorski bełkot.
- Aby stan ten osiągnąć niezbędne są: a) czynnik nastrój poprawiający i b) kolektyw. Zręby kolektywu już posiadamy, ale niestety - nasz czynnik został już skonsumowany.
Jako dowód zaprezentował proste, a przekonujące doświadczenie: odwrócił na chwilę dnem do góry pustą butelkę po wypitej przez nas wódce. Nic nie wyciekło.
- Aby podtrzymać, a jeszcze lepiej wzmóc osiągnięty stan i zapobiec jego regresowi, niezbędny jest zakup alkoholu. W związku z powyższym, wyrażając wdzięczność za umożliwienie mi osiągnięcia wyżej wspomnianego stanu, niniejszym asygnuję kwotę wymaganą do tej operacji.
- Zatem ja, jako przedstawiciel kierownictwa, w trosce o kolektyw, który niebawem znacznie się powiększy, uzupełniam zadeklarowaną kwotę o kolejną transzę umożliwiającą zakup dwóch czynników – pomyślałem, że nie wypada być głuchym na tak szczerą deklarację.
Uwielbiałem takie klimaty ! Wszystko było proste, nieskomplikowane. Umysł lekki, wypowiedzi lakoniczne, finezyjno-ironiczne, dyskurs niewymuszony, harmonia i swoboda. Z nutką nostalgii, czasem patosu. Ale takiego lekkiego, łatwostrawnego. Oczywiście do tego niezbędny był co najmniej jeden interlokutor – bez tego ani rusz. Perły między wieprze. A ten cwaniaczek podobał mi się coraz bardziej. Nadawaliśmy na tych samych falach. Jak z Rolo. Może nawet lepiej, bo ten mnie nie opierdalał. Zresztą: niechby tylko spróbował - kierownika?
Zanim moi chłopcy dojechali my, hamując swoje popędy, ostrożnie opróżnialiśmy pierwszą z zakupionych flaszek. Widok ten, wprawdzie ich zaskoczył, ale też nie zdziwił. Chętnie dołączyli do konsumpcji. Resztki zdrowego rozsądku pozwoliły mi zarządzić szybką ,,ewakuację”, wolałem nie spotkać nikogo z szefostwa stacji Braniewo. Po drodze zakupiliśmy jeszcze alkohol i ruszyliśmy w stronę Tolkmicka.


To był początek końca. Mojego końca kariery w PKP. Coś mnie opętało. Jakaś obsesja. Piłem non stop. Pociąg specjalny nie miał już żadnego nadzoru. Prawie nie wracałem do domu. Spałem w naszym wagonie. Przestałem się myć i golić. Nie wiem, jak to możliwe, że przez tyle czasu mnie nie wypierdolili z roboty - przecież nawet nie zdawałem im raportów z naszej działalności. Wprawdzie chłopaki robili to, co do nich należało, ale to nie był moja zasługa. Mnie początkowo nawet chronili, później prosili, żebym przestał pić, a w końcu zaczęli mnie olewać. Doszło do tego, że pewnego dnia wygonili mnie z wagonu. Pewien nie jestem, ale chyba któryś z nich obił mi mordę, bo bolała długo. Niewiele pamiętam z tamtego okresu, a to co pamiętam, to jakieś pourywane fragmenty, ni to na jawie, ni to w malignie, ni to we śnie jakimś dziwnym. Nawet nie koszmarnym. Każda żywa istota kieruje się w swoim życiu jakimś ,,izmem”. Ja, jeśli to w czym trwałem można nazwać ,,życiem”, dbałem jedynie o to, aby mieć w zasięgu ręki alkohol. Za wszelką cenę. Nie istniały dla mnie żadne bariery moralne, czy inne. To był mój jedyny ,,izm” – alkoholizm. Nie nazwałbym tego ,,urwanym filmem”. To był jakiś inny wymiar. Przeżyć zarejestrowanych - właściwie żadnych. Nie było to przyjemne, ale też tragiczne nie było. Jedno jest pewne – to czas bezpowrotnie stracony. Bez wspomnień, z niepokojem, z pustką. Tak, jakby w moim życiorysie pojawiła się plama, która zajmowała miejsce, a nie wnosiła żadnej treści. Tkwiłem w tym, pogodzony, chyba nawet ufny, że tak ma być. Jak długo - nie wiem. Co mnie w tym opętaniu trzymało. Może strach przed zakończeniem picia? Strach przed normalnym życiem?








ROZSYPAŁ SIĘ DOMEK Z KART



Przebudziłem się we własnym łóżku. Było ciemno, cicho, a ja miałem wrażenie, że nade mną wisi ciężka, bardzo ciężka betonowa płyta. Wytężyłem słuch, bo wydało mi się, że słyszę delikatne trzaski , jakby w oddali pękała kra na zamarzniętym jeziorze. Serce mi załomotało, jakby miało się za chwilę zatrzymać.
Co jest kurwa? Przecież te trzaski, to wydaje ta betonowa płyta, która wisi niepokojąco nisko nade mną. Ze strachu przestałem oddychać. Muszę stąd spierdalać, bo mi to zaraz na łeb spadnie! Chciałem jak najszybciej wybiec z łóżka i z nadzieją spojrzałem na drzwi mego pokoju. Były blisko, bardzo blisko, kilka kroków, ale co z tego? Nie mogłem się ruszyć! Naprężałem mięśnie aż do bolesnych skurczów, ale nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Uświadomiłem sobie, że brakuje mi powietrza, bo przecież nie oddychałem. Przeraziłem się, że oddychać też nie będę mógł, ale nie – gwałtownie wypuściłem powietrze, aż mi w oczach pociemniało i już miałem poczuć ulgę, kiedy zobaczyłem, że sufit z trzaskiem obniżył się o jakieś 10 centymetrów. Chrobocząc osuwał się coraz niżej. Ja pierdolę! Zgniecie mnie! Booże, raatuj! – zawyłem i w jednej chwili przestałem być niewierzący. Jednocześnie poczułem, że zrobiło mi się ciepło. O kurwa! Zeszczałem się!
Było to aktualnie moje najmniejsze zmartwienie. Sufit obniżał się nadal, bardzo powoli, ale jednak. A ja - oszczany, obezwładniony, nie mogłem nic zrobić. Z otwartą gębą, sparaliżowany dodatkowo strachem gapiłem się bezmyślnie na obsuwający się betonowy blok. Strop w pewnym momencie drgnął i … zatrzymał się. Znów wstrzymałem oddech. Bałem się, że jak zacznę oddychać znów ruszy. Spojrzałem na drzwi i zauważyłem dlaczego przestał się osuwać. Oparł się o listwy maskujące ościeżnicę drzwi. Muszę coś kurwa zrobić! Myśli wariowały na deficycie tlenowym, emocje tłukły się jak zdezelowane tłoki starego diesla. Muszę wypuścić powietrze, dłużej nie wytrzymam. Uffff…. Trzask pękających listew, chrobot betonowego kolosa i moja przestrzeń życiowa kurczy się jak siusiak w lodowatej wodzie. Jeszcze kilka chwil i moja droga ewakuacji przez drzwi przestała istnieć. Beton zablokował drzwi, które otwierały się do wewnątrz. Pizda zimna! Poczułem dyskomfort w okolicach odbytu. No chyba się nie zesram? Jakie to zresztą ma znaczenie. Nie, kurwa! Nie mogę się poddać! Okno! Zostało okno! Żebym tylko mógł się ruszać. Znów spróbowałem – do bólu, który był prawie nie do zniesienia. Gówno… Nic z tego. Byłem totalnie sparaliżowany. Sufit był coraz niżej. Kurwa, to tak ma się skończyć? – pomyślałem z nutką niesmaku i sam się zdziwiłem, że w takiej chwili stać mnie na coś takiego. Mój sarkofag kurczył się w asyście trzaskających mebli: szafa, kredens, biblioteczka. Okna już prawie nie było widać. Wiedziałem, że jest jeszcze parapet, który zatrzyma bryłę. Na jak długo?
Przeliczyłem się. Parapet nie zatrzymał nieuchronnego ani na moment. Oddychałem w przyspieszonym tempie, jak ryba wyrzucona na brzeg, wpadłem w jakieś dziwne drgawki, zęby grzechotały jak bęben maszyny losującej, czułem jak niewidzialne obręcze zaciskają się na moich piersiach. Tchu mi brakowało. Sufit był tuż, tuż. Czułem jego chłód – chłód śmierci. Tak – teraz zesrałem się na pewno.
Wtedy przebudziłem się. Nie da się opisać tego, co czułem. Nie odda tego też żaden obraz. Wszystkie próby będą tylko nieudolną namiastką. Nawet ulga, którą poczułem, gdy sobie uświadomiłem, że to tylko sen. ,,Tylko” – dobre sobie! Pierdolić takie gadanie. Ta ulga wcale mi ulgi nie przyniosła. Byłem cały obolały, mokry, oszczany, osrany i tak słaby, że z trudem otwierałem oczy. Poruszać się mogłem, ale nie było mowy, żebym zwlekł się z łóżka. Chyba, że ktoś podpaliłby pode mną mój zafajdany materac. Dobrze, że to się skończyło. Boże! Dzięki Ci, przysięgam, że znów będę chodzić do kościoła. Odruchowo spojrzałem w okno i … Obręcz strachu znów ścisnęła mi piersi.
Parapet był oberwany i leżał pod kaloryferem. Po meblach zostały tylko sterty połamanego drewna.
- Nieee!!! To nie może być prawda! To znów ten pierdolony sen. Uszczypnąłem się i poczułem ból. O kuuurwa…. Nie…. Nie wytrzymam więcej.
Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi, ale jakieś takie złowrogie, przenikające do szpiku. Spojrzałem w tamtą stronę i dosłownie poczułem jak prostują mi się wszystkie włosy. Znów skrzypnięcie i drzwi powoli się otwierają. Z trwogą oczekiwałem wejścia kogoś – przeczuwałem, że to ma być chyba kostucha. Ale nikt nie wchodził. Po chwili usłyszałem przy drzwiach jakiś dźwięk, jakby coś sunęło, lub ślizgało po podłodze. Nieludzkim wysiłkiem podniosłem nieco głowę, by zobaczyć, co jest tego źródłem i wtedy doświadczyłem prawdziwej gehenny. Byłem tak przerażony, że jedyną rzeczą której pragnąłem w tym momencie była moja śmierć. W moją stronę po podłodze sunęła głowa. Sama głowa. Głowa mego ojca!
Spojrzałem tylko przez chwilę, ale dokładnie zarejestrowałem jego przekrwione oczy, niezdrowo zarumienione, obrzmiałe policzki, zmierzwione, przetłuszczone włosy i sine, spuchnięte usta. Głowa była coraz bliżej, prawie czułem pijackie wyziewy z ust i wtedy usłyszałem jego spokojny głos:
- Choć Błażejek, idziemy. Na nas czas.
Choćbym chciał coś odpowiedzieć, to nie byłem w stanie. Do moich dolegliwości dołączył jeszcze szczękościsk. Tak bolesny, że omal mi czaszki nie rozkruszył. Na ciąg dalszy nie miałem żadnego wpływu. Zerwałem się jakby rzeczywiści ktoś mnie przypiekł, wyskoczyłem z drugiej strony łóżka i rzuciłem się w stronę drzwi. Poruszałem się jak w zwolnionym tempie. W końcu dopadłem drzwi, kątem oka zauważyłem, że głowa obróciła się i podążała za mną. Jakoś dotarłem do drzwi wejściowych, trzęsącymi się rękami nieporadnie otworzyłem zatrzask i wybiegłem na klatkę schodową. Biegłem klapiąc bosymi stopami po betonowych schodach jak najdalej od głowy mojego ojca. Wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać, bo ona jest tuż za mną. Zdążyłem wybiec z bloku, wpadłem na osiedlową uliczkę i ujrzałem przed sobą dwa zbliżające się światła. W tym momencie zrozumiałem, że te dwa paraliżujące wzrok ślepia to moje wybawienie. Poczułem tępy ból, który wcale nie zabolał i …wszystko znikło.

*



Najpierw poczułem zapach. Dziwny. Taka mieszanka syfu i krochmalu. Po chwili zrozumiałem, że istnieję. Czy to znaczy, że żyję? Oddychałem płytko, ostrożnie, zastanawiając się skąd tu krochmal? Bo syf pochodził ode mnie. Czułem go w sobie i na sobie. Jeśli bym nie żył, to chyba bym nie czuł tej woni. Jeśli już to raczej smród smoły i siarki. A ten był intensywny - mój. Chciałem otworzyć oczy, ale bałem się, że wróci koszmar, który pamiętałem ze szczegółami. Zastanawiałem się, gdzie jestem i coraz bardziej się przekonywałem, że to nie zaświaty. Chyba wszystko mnie bolało, albo nic mnie nie bolało. Chyba, bo czułem taką jakąś nijakość, jakbym był tuż obok tego wszystkiego. Spróbowałem poruszyć ręką, poruszałem palcami, chciałem ją podnieść lekko do góry i … nie da rady. Spróbowałem drugą - to samo. Co jest ? A łokciami mogłem poruszać. Nagle zrozumiałem - jestem przywiązany! Uświadomił mi to ból w przegubach dłoni. Natychmiast otworzyłem oczy i zostałem porażony światłem świetlówki jak ognistą błyskawicą. Zapiekło, jakby mi ktoś sypnął garścią piekielnego, żarzącego się popiołu po oczach, zamrugałem nerwowo powiekami i po chwili już wiedziałem, gdzie jestem - szpital! Leżałem w jakimś pomieszczeniu, w którym oprócz mnie nie było nikogo. Do lewej ręki miałem podłączoną kroplówkę. Ale czemu jestem związany?!
Z niemałym wysiłkiem podniosłem głowę, by się przyjrzeć moim więzom. Wtedy poczułem ból - wszystko mnie bolało, dosłownie. Ujrzałem solidne, skórzane rzemienie w miejscach, gdzie normalnie ludzie noszą zegarki. Ho, ho! Hannibal Lecter! - pomyślałem z jakąś chorą radością. Może to było całkiem nie na miejscu, ale ucieszyłem się jak skazany, któremu zamieniono karę śmierci na dożywocie. Wiedziałem, czułem to! To nie był ciąg dalszy koszmaru, to była rzeczywistość. Kurwa! Dzięki Bogu! Wszystko, tylko nie tamto. No dobra, trzeba by zawołać kogoś z personelu, by mnie uwolnił z tych pęt.
- Halo, halo - jest tam kto? - zawołałem. Miało być głośno, a wyszło… szkoda gadać. Ale wystarczyło. Po chwili pojawiła się przy mnie, chyba pielęgniarka, czepek miała na głowie.
- Obudził się pan, nareszcie. Już księdza chcieliśmy wołać - przywitała mnie i nie wiedziałem, czy to miał być żart, czy rzeczywiście było ze mną tak kiepsko.
- Może mnie pani rozwiązać? - zapytałem nieśmiało. Wypowiedziałem dwa krótkie zdania, a zmęczyłem się jakbym maraton przebiegł. We łbie mi szumiało, miałem mroczki przed oczami i chciało mi się potwornie lać.
- To nie ode mnie zależy, musi pana obejrzeć lekarz dyżurny. Za chwilę powinien tu być - odpowiedziała majstrując coś przy kroplówce. Okazało się, że ją odłączyła.
Czułem, że jak za chwilę nie pójdę do kibla, to zleję się ponownie.
- Siostro, ja muszę do toalety. Mam pełny pęcherz - zakwiliłem.
Zanim się zorientowałem pielęgniarka wyciągnęła spod łóżka dziwne, szklane naczynie, z wprawą godna pozazdroszczenia złapała mnie za siusiaka i umieściła go w szklanym lejku. Nawet nie zdążyłem zaprotestować. Dopiero teraz poczułem skrępowanie.
- Może pan sikać - powiedziała spokojnie.
Wcale mnie to nie uspokoiło. Jak ja mam się odlać? Nie dam rady. Jakby zrozumiała mój problem i wyszła z pomieszczenia. Jeszcze chwilę pocierpiałem i poczułem ulgę – poooszło… Lałem chyba z pięć minut, a może tylko tak mi się wydawało. Gdy skończyłem i zastanawiałem się co dalej, wróciła. Z lekarzem. Taki młody, wysoki. Kogoś mi przypominał.
- No i jak się pan czuje? - zaczął bez zbędnych wstępów. W międzyczasie pielęgniarka sprawnie uwolniła moją męskość i wyniosła pojemnik z bursztynowo-złotym płynem.
- Jestem słaby jak dziecko, ale chyba nic mi nie jest - odpowiedziałem zadowolony, że misterium z oddawaniem moczu w specyficznych warunkach mam za sobą.
- Miał pan delirium tremens, został pan potrącony przez auto. Na szczęście nie ma poważniejszych urazów. Ogólne potłuczenia. Ja pana pamiętam, był pan już u nas - skwitował lakonicznie.
- Zaraz, zaraz - jakie kurwa delirium?! - chciałem zaprotestować, ale przed oczami na krótko zamajaczyła mi głowa mego ,,tatusia”. To mnie powstrzymało przed protestem. Lekarz uwolnił mnie z więzów, gdy zobaczyłem sine pręgi na moich rękach aż się przestraszyłem. Coś mi w umyśle ,,przeskoczyło”. Przypomniałem. Przypomniałem, jak namawiał mnie na podjęcie terapii. Przypomniałem też, jak się przed tym broniłem. Obraziłem się, że robi ze mnie alkoholika. Ciekawe, czy to też pamięta? Poczułem się niezręcznie. Za dużo i za szybko to wszystko się działo. Zastanawiałem się, czy drążyć temat ale nie miałem na to sił, poczułem obezwładniającą senność i znów odjechałem.


*
  • Strona:
  • 1