Stacja Wormditt - część 16. Kwiatowa
reklama

Stacja Wormditt - część 16. Kwiatowa

Historia

Wracając pewnego letniego popołudnia do domu zauważyłem, że na przy naszym bloku, zebrał się tłum, jak, nie przymierzając w Boże Ciało. Na ulicy stała zaparkowana wysłużona niebieska ,,suka” z włączona ,,dyskoteką”, czyli kogutem. Obok krzątali się gliniarze. Nie trzeba być Einsteinem, by się domyślić przyczyny - Ziutaf miał swój kolejny ,,występ”.


KWIATOWA


Co jakiś czas w Ornecie zdarzało się jakieś nieszczęście, które oprócz łez najbliższym dostarczało niezdrowych emocji i sensacji gawiedzi. Wszak czasy publicznych egzekucji dawno temu poszły w zapomnienie, a atawistyczne potrzeby ludzkie wciąż w nich drzemały.
Bardzo popularne było spożywanie mocniejszych trunków w orneckich kotłowniach. Palacze centralnego ogrzewania byli zazwyczaj ludźmi łasymi na wysokoprocentowe trunki i po staropolsku gościnnymi. Tam też przenosiło się nocne życie rozrywkowe w dni chłodne i słotne.
W naszej kotłowni, na Kwiatowej, w pomieszczeniu socjalnym palaczy powiesił się Staś ,,Akordeonista”. Podobno z miłości. Był kapitanem Ludowego Wojska Polskiego, służył w lotnictwie, w obsłudze naziemnej. Miał bardzo atrakcyjną żonę, choć sam Adonisem nie był: niewielkiego wzrostu, łysiejący kurdupel. Dziwili się ludzie dlaczego taka piękność wybrała sobie na męża tak przeciętnego faceta. Nawet jak miał jakieś ukryte walory, to z biegiem czasu przestały one satysfakcjonować żoneczkę. A ta rzeczywiście była nader atrakcyjna, niestety - nie tylko dla niego. Zaczęły się dla niego gorsze czasy. Za nic miała sakrament małżeństwa. Nie pomagały prośby, groźby, ni szantaże. Nie pomagała gorzałka i akordeon z którym widywano go coraz częściej. Częściej niż z żoną. Dziwny był z niego akordeonista. Nie wiadomo do czego mu ten instrument służył, bo na pewno nie do grania. Marniał w oczach, pił coraz więcej, aż pewnego przedwiosennego poranka palacz ,,Rumcajs” (do Rumcajsa rzeczywiście łudząco podobny), który większą część nocy wysłuchiwał jego ,,spowiedzi”, zroszonej męskimi łzami i kilkoma butelkami gorzałki, po przebudzeniu się ujrzał go wiszącego bez znaków życia na kaloryferze.
Dopiero jak zjawił się tam prokurator i dochodzeniówka to okazało się jakim to ,,gniazdem zepsucia”, ,,przybytkiem szatana” i ,,jaskinią zgnilizny” (tak grzmiał ornecki ,,Savonarola”) jest nasza osiedlowa kotłownia. Mnie najbardziej spodobała się ,,jaskinia zgnilizny”.

REKLAMA


Do tej pory nie wyróżniała się ona niczym nadzwyczajnym. Bardzo popularne było spożywanie mocniejszych trunków w orneckich kotłowniach. Palacze centralnego ogrzewania byli zazwyczaj ludźmi łasymi na wysokoprocentowe trunki i po staropolsku gościnnymi. Tam też przenosiło się nocne życie rozrywkowe w dni chłodne i słotne.
Po tej tragedii nasza kotłownia była na ustach wszystkich. Możecie wierzyć, albo nie, ale ludzie z daleka przyjeżdżali, by na własne oczy ją zobaczyć. Opowiadali sobie z wypiekami na twarzach, że podobno działy się tam sceny niczym wyjęte z kiepskiego amerykańskiego filmu: hazard, nierząd, sutenerstwo, pijaństwo. Gdyby dodać do tego: warcholstwo, obżarstwo i nieróbstwo to w sumie utworzy się ,,całkiem sympatyczna siódemeczka”.
,,Rumcajs” za drobną opłatą (kwota wystarczająca do nabycia butelki taniego - ,,dobrego wina”) okazywał zainteresowanym miejsce tragedii. Opracował też w związku z zaistniałą sytuacją odpowiedni monolog, prawie monodram, kończący się wycieraniem brudnym rękawem roboczej bluzy autentycznych łez, które potrafił ronić ,,na zamówienie”. Wyglądało to bardzo autentycznie. Za nieco większe pieniądze (równowartość pół litra taniej - ,,dobrej wódki”) można było od niego, w konfidencji, nabyć kawałek ,,sznura wisielca”. Naiwnych nie brakowało. Ktoś obliczył, że długość sprzedanego przez zaradnego palacza sznura przekroczyła 30 metrów.
Rosła ,,zła sława” tego potępionego miejsca, ale kotłownia nie przestała być atrakcyjnym miejscem nocnych spotkań orneckiego półświatka. Wręcz przeciwnie. Reklama, choć negatywna zrobiła swoje. Do stałych bywalców dołączyli nowi. Kiedy o 22.00 zamykano publiczne lokale, spragnieni rozrywek niedopici klienci kierując się specyficznym siódmym zmysłem trafiali tu jak po sznurku.
Zazwyczaj drzwi kotłowni nie były zamykane nawet w nocy. Żeby tu wejść i zagościć w ,,doborowym towarzystwie” wystarczyło posiadać jako przepustkę butelkę wódki. Spotęgowana nieszczęśliwym wypadkiem popularność spowodowała konieczność zamykania drzwi przed coraz liczniejszymi, żądnymi wrażeń ,,klientami”. Już nie wystarczała butelka wódki, ani dwie. Masywne, metalowe drzwi były przeszkodą nie do pokonania, nawet dla patroli milicji obywatelskiej, które bezskutecznie próbowały dostać się do środka. Rozzłoszczeni funkcjonariusze po wypróbowaniu wszelkich możliwych środków perswazji w końcu musieli ,,całować klamkę” i wracać do siebie, na posterunek. ,,Imprezowicze” byli głusi na wszelkie monity. Zmuszani do wyjaśnień palacze wybierali prostą, niewyszukaną wersję i jej się trzymali:
- Ja tam nic nie słyszałem.
Skoro ,,władza” nie miała możliwości dostania się do środka, to jakie szanse miał statystyczny ,,wypijacz wódki” w charakterze persona non grata? Żadnych. Kotłownia na Kwiatowej stała się lokalem dla wybrańców.
Co tak naprawdę działo się za zamkniętymi, żelaznymi drzwiami w kotłowni przy Kwiatowej? – można by zapytać naśladując sympatycznego Bogusława Wołoszańskiego. Ano nic nadzwyczajnego - tradycyjne, męskie formy spędzania wolnego czasu: trunki, karty, żywiołowe dyskusje. Czasami, choć bardzo rzadko, trafiła tam jakaś bezpruderyjna ,,dama” do towarzystwa. Równie rzadko problemy nie do uniknięcia przy wymienionych rozrywkach były rozwiązywane siłowo. Zazwyczaj wystarczało zwyczajowe:
- Spierdalaj stąd chamie, jak się nie potrafisz zachować!

REKLAMA


Wracając pewnego letniego popołudnia do domu zauważyłem, że na przy naszym bloku, zebrał się tłum, jak, nie przymierzając w Boże Ciało. Na ulicy stała zaparkowana wysłużona niebieska ,,suka” z włączona ,,dyskoteką”, czyli kogutem. Obok krzątali się gliniarze. Nie trzeba być Einsteinem, by się domyślić przyczyny - Ziutaf miał swój kolejny ,,występ”.
Rzeczywiście, zabarykadował się w swoim pokoiku na górze i przez otwarte okno, zasłonięte białymi firankami ,,zapraszał” chętnych do zapoznania się z ostrzem jego starej szabli.
Ludzie czekali, wierząc, że w końcu doczekają się jakichś ,,igrzysk”. Ale bohatera, który wystąpiłby w roli głównej z przyczyn nie wymagających wyjaśnień tradycyjnie brakowało.
Ludzie mimo to czekali. Lepsze to, niż codzienna nuda.
Nie byłem zainteresowany śledzeniem przebiegu zdarzenia, udałem się zatem do domu na kolację, bo kilka wypitych piw zaostrzyło mi apetyt.
Jak ,,Dziubajowa” dowiedziała się, że wróciłem do domu, to w te pędy jak na skrzydłach wiatru przybiegła do nas, by poprosić mnie o pomoc. Miałem w końcu swoją satysfakcję. Jak mawiają satyrycy - przyszła ,,Barbarossa do Saragossy”. Wprawdzie po kilku latach, ale przyszła.
Chciała mianowicie, bym poszedł do ich domu i uspokoił Ziutka.
Moja mama stanowczo zaprotestowała, ja niewzruszony jadłem w milczeniu swoją jajecznicę.
,,Dziubajowa” swoje:
- Reńka, pozwól jemu pójść. On tylko jego słucha. Posłucha.
Moja mama swoje:
- Ty chyba zwariowałaś, chcesz, żeby go tą szablą zarżnął! (O szabli wiedzieli wszyscy).
Spór trwał do momentu, kiedy skończyłem kolację. Zbiegło się to z apogeum błagań ,,Dziubajowej”, która padła w końcu przede mną na kolana:
- Ratuj go, to przecież twój kolega! Znowu go zabiorą w kaftanie do wariatkowa.
Żal mi się zrobiło tej kobieciny, żal Ziutafa, a argument, że to mój kolega - przeważył.
- Dobrze, pójdę – powiedziałem spokojnie. Jak już sobie podjadłem, to mózg zaczął pracować sprawniej i przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Postanowiłem zakpić z gamoniowatych gliniarzy i tłuszczy, czekającej na darmowe atrakcje.
,,Dziubajowa” omal nóg mi nie wycałowała. Taka była szczęśliwa.

REKLAMA


Natomiast mama wręcz przeciwnie - dalej lamentowała, ale ją uspokoiłem:
- Mamo, uspokój się. Wiem co robię. Nie zachowuj się jak… (chciałem powiedzieć ,,Dziubajowa”, ale ugryzłem się w język).
Jak wyszedłem na zewnątrz, to oczy wszystkich gapiów powędrowały w moją stronę. Nie bałem się wcale, wręcz przeciwnie, siłą powstrzymywałem się, by nie parsknąć śmiechem. Wykorzystując po raz kolejny moje zdolności aktorskie tworzyłem spektakl niczym z tragedii antycznej – na świeżym powietrzu, z wstrzymującą oddech zatrwożoną publiką. Zaległa cisza niczym na makowym polu.
Szedłem stąpając powoli, jak po cienkim lodzie. Przypomniałem sobie sceny z oglądanych westernów, zatrzymałem się więc na chwilę i …podciągnąłem pasek od spodni. Myślałem, że ktoś parsknie śmiechem, albo rzuci jakiś kąśliwy, żartobliwy komentarz. Gdzie tam! Wszyscy odbierali to śmiertelnie poważnie. Kiedy przechodziłem obok gliniarzy, mój dzielnicowy, sierżant Mrugacz zaczął do mnie mówić:
- Słuchaj, jak już do niego podejdziesz, to …
- Może sam podejdź! – przerwałem niegrzecznie, wiedząc, że w tej sytuacji mogę sobie bezkarnie na to pozwolić. Zamilkł jak niepyszny a ja kontynuowałem swój powolny pochód. Obróciłem się, by raz jeszcze nacieszyć się napięciem, jakie zbudowałem. Miałem swoje pięć minut, a oni swoje igrzyska. Ale do końca spektaklu było jeszcze bardzo, bardzo daleko. Ja o tym wiedziałem, oni nie. Trwaj błoga nieświadomości, trwaj. Wszedłem przez otwartą bramkę i zbliżając się do domu powiedziałem niezbyt głośno:
- Ziutaf, otwórz drzwi, to ja.
- Otwarte, właź – usłyszałem zza firanki.
Rzeczywiście drzwi nie były zamknięte. Moje napięcie rosło, gdy wchodziłem po stromych, wąskich schodach, bo nie wiedziałem jak zacząć naszą rozmowę. Drzwi od jego pokoju też były otwarte, Ziutaf patrzył przez firankę na zebrany tłum. Wzrokiem dyskretnie poszukałem szabli – wisiała na swoim honorowym miejscu przy piecu.
- Zobacz, skurwysyny nie maja nic innego do roboty, tylko stoją i się gapią jak szpaki w pizdę – zaśmiał się chropowato.
Podszedłem do niego i podaliśmy sobie ręce jak gdyby nigdy nic.
- Dziwisz się! Jakbyś nie znał własnych sąsiadów – odpowiedziałem uspokojony, że wszystko z moim kolegą jest w porządku.
- Jak ja tej hołoty nienawidzę! Nie masz pojęcia – dołożył.
Przez chwilę trwała cisza, którą przerwałem:
- Trochę się porobiło, co?
- Ano, kurwa, porobiło. – pokiwał smętnie głowa Ziutaf i dodał – Znowu mnie zawiozą do wariatkowa.
- Otóż niekoniecznie – odparłem chytrze.
Popatrzył na mnie pytającym wzrokiem.
- Wiem co zrobić, żeby zagrać im wszystkim na nosie i żeby wszystko rozeszło się po kościach.
- A jak chcesz to zrobić? – zapytał wyraźnie ożywiony.
- Najnormalniej na świecie. Zawołaj matkę przez okno i każ jej przynieść jakieś dobre wino.
- Po jaką cholerę? Sam mogę iść na dół i przynieść.
- Nie, nie, nie. Matka ma ci przynieść i wszyscy tam na dole mają o tym wiedzieć.
Popatrzył na mnie mocno zdziwiony i zapytał z uśmiechem:
- Ty, kto tu kurwa jest wariat?
- A to zależy z której strony na to popatrzysz – odpowiedziałem zadowolony, że Ziutaf całkowicie doszedł do siebie – My tu sobie spokojnie będziemy popijali winko przy muzyce, a te barany niech tam tkwią jak kołki i główkują się, co tu się dzieje. Uśmiech na jego twarzy świadczył, że pomysł mu się podoba.
- No dobra, a co dalej?
- Jak już nam się znudzi. Nam! Nie im. Wtedy zejdę na dół i powiem, że wszystko jest w porządku. Pozwolimy im rozejść się do domów. Nie doczekają fajerwerków, kapujesz?!
- Ożesz ty! Aleś to kurwa wymyślił! – z uznaniem zaaprobował plan Ziutaf, po czym podszedł do okna i zawołał matkę.
Stało się tak jak zaplanowałem. ,,Dziubajowa” przyniosła butelkę ,,Lacrimy”, odpaliliśmy muzykę i zafundowaliśmy zgromadzonym darmowy koncert. Jeszcze nigdy na Kwiatowej nikt bezkarnie nie słuchał tak głośnej muzyki po godzinie 22.00. Sprzęt, którym dysponował mój kolega był w stanie ,,wydusić” z siebie sporo decybeli. Nawet jeśli komuś serwowana muzyka nie bardzo się podobała, to mało kto opuścił zgromadzenie. Stali jak stado baranów.
Bardzo nam to wino smakowało, więc Ziutaf zażyczył jeszcze jedną butelkę. Prośba oczywiście została spełniona. Tuż po północy na pożegnanie ,,wierny tłum” wysłuchał przeboju wszechczasów. ,,Schody do nieba” Zeppelinów wywarły na zgromadzonych niezapomniane wrażenie. Gdy przebrzmiały ostatnie akordy wyłączyliśmy muzykę. Odczekaliśmy kilka minut, zszedłem na dół i zdałem krótką relację dzielnicowemu:
- Ciężko było, bardzo ciężko. Ale jakoś się udało. Wszystko jest już w porządku, kolega poszedł spać.
Nie będzie więcej żadnej rozróby.
Jakby na potwierdzenie moich słów w pokoiku na górze zgasło światło (zgodnie z tym, co ustaliliśmy). Ludzie szybko rozeszli się do swoich domów. Odjechała też sfatygowana Nyska z dzielnymi funkcjonariuszami i na Kwiatowej zapanowała niczym niezmącona cisza nocna.

REKLAMA



Zazwyczaj panował tu względny spokój. Sytuacje podobne do opisanej powyżej zdarzały się niezwykle rzadko. Bardzo rzadko też dochodziło tu do konfrontacji siłowych, mimo faktu, że z dziecięcych ciuszków wyrastało tu stukilkudziesięcioosobowe grono małolatów - efekt wspominanego już wyżu demograficznego. Dorastaliśmy w atmosferze wzajemnego poszanowania. Zasada żyj i daj żyć innym, bez żadnych podtekstów obowiązywała u nas odkąd pamiętam. Oczywiście zdarzały się przykre incydenty, zagorzałe wieloletnie konflikty między niektórymi mieszkańcami, ale były to przypadki odosobnione, wyjątkowe. Wychowani w szacunku do starszych nie potrafiliśmy jeszcze zdobyć się na arogancję, butę, lekceważenie. Atoli wnikliwy obserwator mógł już widzieć symptomy świadczące o tym, że taki status quo nie będzie trwał wiecznie.
Byliśmy bardzo dumni, że mieszkamy na Kwiatowej, że jesteśmy mieszkańcami Ornety. Jakby na to nie patrzeć, to podstawy ku temu posiadaliśmy i posiadamy. Wszak Orneta była miastem stołecznym! To tu w 1340 roku najbardziej wykształcony Biskup Warmiński Herman z Pragi przeniósł stolicę biskupstwa z Braniewa, tu wybudował swój zamek. Wiedział, co robi. On też zapałał do tego wyjątkowego miasta miłością. Szkoda, że Pan Bóg powołał go tak szybko do siebie, może pozazdrościł mieszkańcom Ornety tak zacnego mieszkańca.
Walec tak zwanej cywilizacji ze swoimi następstwami bardzo powoli, ale parł do przodu. Coraz częściej pojawiało się coraz modniejsze określenie ,,konflikt pokoleń”. Jedna z nieuniknionych konsekwencji tak zwanego ,,postępu”. Oznaczało to ni mniej, ni więcej tylko stopniową eskalację nieporozumień między rodzicami a dziećmi. To nie był dobry prognostyk na przyszłość.
Socjalizm dostawał zadyszki, na żelaznej kurtynie, jak na każdym, najszczelniejszym nawet murze zaczęły się pojawiać pojedyncze ryski. Nawet jak ktoś je widział, to i tak nie mógł zrobić niczego, by to powstrzymać.
Ale co to mnie mogło obchodzić? Czym miałbym się przejmować? Żyłem w szalonych latach siedemdziesiątych, w Gierkowej krainie szczęśliwości, pod egidą przewodniej siły narodu, gdzie praca była obowiązkiem, a ja, podobnie jak całe społeczeństwo miałem żyć dostatniej. Obojętnie co to miałoby dla mnie znaczyć. Więc żyłem. Aż mnie dopadło.

 

REKLAMA