Stacja Wormditt - część 15. PIERWSZY ALKOHOLIK” I INNE BARWNE PERSONY
reklama

Stacja Wormditt - część 15. PIERWSZY ALKOHOLIK” I INNE BARWNE PERSONY

Historia

W dniu wypłaty, czyli dziesiątego dnia każdego miesiąca wejście do ,,Wyrzutni” było prawie niemożliwe. Tylko najbardziej zdeterminowani byli w stanie tego dokonać. Panował tam taki tłok, że jak ktoś ,,urżnął się w trupa” to nie był w stanie przewrócić się, by zalec, tylko tkwił w stanie hibernacji w pionowej pozycji dopóki nie odzyskał jako-tako świadomości.

,,PIERWSZY ALKOHOLIK” I INNE BARWNE PERSONY

Nie wiem dlaczego prawie wszystkie postacie, które dodawały pikanterii orneckim klimatom, które właściwie go tworzyły, to były osoby ,,ostro zakrapiające”. Ci co nie pili sprawiali wrażenie niewidocznych. Tworzyli tylko tło. (Były oczywiście wyjątki potwierdzające regułę. Stuprocentowym abstynentem był na przykład Franek Opona.) Może nie mieli niczego do zaprezentowania? A może mieli, tylko nie chcieli się z tym afiszować. A może prezentowali to tam, gdzie ja nie bywałem?

Jedno jest pewne – to alkohol był motorem napędowym tych, którzy w znaczący sposób wyróżniali się z anonimowego tłumu.
Alkoholikami w Ornecie byli nie ci co pili, tylko ci co byli na odwyku. Palmę pierwszeństwa dzierżył Janek Karaś – szczupły, średniego wzrostu, ciemnowłosy, inteligentny nierób. On jako pierwszy pojechał na odwyk do Fromborka z ,,podniesioną przyłbicą”. Bez ukrywania swojej decyzji, bez hipokryzji i zakłamania. Miało to miejsce na początku lat siedemdziesiątych. Prawdopodobnie przed nim bywali tam inni, ale mimo, że wtedy jeszcze nie istniała ustawa o ochronie danych osobowych, to takie informacje nie wychodziły na jaw.
Janek już na dwa tygodnie przed wyjazdem zorganizował pożegnanie. Ze wszystkimi, których znał i których nie znał chciał się przed wyjazdem napić. Dopóki dysponował własnymi funduszami z renty chętnych nie brakowało. Potem był już skazany na łaskę tych, których tak bardzo chciał pożegnać. Niezdecydowanych i opornych nader przekonywająco zachęcał:
- Co!? Ze mną się nie napijesz? Z człowiekiem, który idzie na odwyk? Boga w sercu nie masz?
Brzmiało to tak, jakby Janek na wojnę, z której już miał nie powrócić się wybierał. Wielu ulegało jego szczerej, z serca płynącej argumentacji. I żegnali go niezliczonymi toastami, lały się trunki wartkimi strugami. Wszystko podobno kiedyś się kończy, toteż i czas pożegnań osiągnął swój kres i Janek Karaś zniknął na kilka tygodni z orneckiego firmamentu.
Koledzy nie zapomnieli o swym kamracie, z dnia na dzień rosnącym zniecierpliwieniem oczekiwali jego powrotu. Im dłużej to trwało, tym czekanie było trudniejsze. W końcu, jak pierwsze krople letniego deszczu o blaszany dach gruchnęła po orneckich uliczkach nowina:
- Janek Karaś wraca z odwyku!

 

REKLAMA

 I rzeczywiście wrócił. Odmieniony. Wymyty, odziany przyzwoicie, ogolony. Jakby nie ten sam, a jednak ten sam - poczciwy Janek Karaś. Takiego przywitania nie powstydziłby się żaden weteran najdłuższej nawet wojny. Toasty zaczęły się już na stacji kolejowej. Witany był jak bohater:
Oto on! Z odwyku wrócił, ale nie dał się przekabacić. Nie dał sobie zaszyć esperalu. Zuch chłopak. Nasz. Ornecki. Jakże z kimś takim nie wypić ? Niepostrzeżenie świętowanie przekształciło się w normę. Czyli - Janek pił codziennie. Prawie cały rok. Potem, jakby usłyszawszy sygnał tylko dla jego uszu przeznaczony, czy znak jakiś tajemny ujrzawszy, oświadczał okrutnie życiem sponiewierany:
- Czas na odwyk jechać.
I przychodził czas pożegnania Janka Karasia. Znów się ze wszystkimi żegnał, znów kruszył serca niezdecydowanych i opornych i jak męczennik ruszał ku swemu przeznaczeniu.
Potem wracał w glorii chwały i dzień świstaka trwał niczym perpetuum mobile.
Podobny modus operandi stosował Genek Wołk. Ale tylko podobny. On przenigdy nie zdecydowałby się na żaden odwyk, mimo, że pił okrutnie i nie gardził nawet napojami o bardzo intensywnej mocy i barwie, z trupią czaszką na etykiecie.
Genek z wyglądu przypominał Greka. Ja nazywałem go Młodym Zorbą, co mu się bardzo podobało. Był niewysoki, okrąglutki, szpakowaty, łysiejący. Czterdziestoparoletni. Inteligentny i oczytany. Nie było takiej książki, której nie przeczytał Genek Wołk. Był warszawiakiem i z wirtuozerią posługiwał się szemranym żargonem powiślaka. Nigdy nie przeklinał, nigdy nikogo nie skrzywdził i nigdy nie kłamał.
Do pań zwracał się z wyszukaną uprzejmością i galanterią. Ekspedientki i kelnerki uwielbiały go, tym bardziej, że bardzo często wręczał im bukiety kwiatów. Złośliwi twierdzili, że Genek zaopatruje się w nie odwiedzając miejscowy cmentarz, ale nikt go nigdy in flagranti nie przyłapał.
Mimo, że nigdy nigdzie nie pracował, to nazwanie go nierobem byłoby krzywdzące. Nasz język jest tak cudownie plastyczny, posiada tyle synonimów, onomatopei i innych figur stylistycznych, że komuś takiemu, mimo, że z nizin społecznych zrodzon należy się godniejsze miano.

  

REKLAMA


,,Niebieski Ptak” – to właściwe określenie. Wprawdzie komuniści używali go jako pejoratywnego epitetu, ale prawdziwe ,,Niebieskie Ptaki” nie miały i nie mają się czego wstydzić. Genek Wołk był najprawdziwszym ,,Niebieskim Ptakiem” a te, jak większość stworzeń ciepłolubnych odlatywały na zimę. Odlatywał i on. Nie do ciepłych krajów jednak. Bliżej - do któregokolwiek z pobliskich zakładów karnych. Znał kodeks jak rabin torę i potrafił z tej wiedzy pragmatycznie korzystać.
Jak tylko warmińskie niebo zaanektowały jesienne chmury, a ulice smagać zaczynały słotne szarugi Genek popełniał jakieś drobne przestępstwo, karane kilkoma miesiącami aresztu i oddawał się w jasyr funkcjonariuszom zakładu penitencjarnego. Był wielokrotnym recydywistą znanym chyba we wszystkich zakładach karnych. Charakter miał niepodły, więc i tam go lubili.
Odpoczywał przez kilka miesięcy, reperował swoje nadwątlone podłymi trunkami zdrowie, nadrabiał zaległości w czytaniu i jak tylko pierwsze promyki słońca liznęły warmińską ziemię, razem z bocianami zjawiał się w Ornecie.
Równie jaskrawą postacią orneckich klimatów był Wańka – akordeonista. On też był personą sezonową. Nigdy go nie widywano zimą, prawdopodobnie dlatego, że jak było zimno, to nie dało się grać. Letnią porą, nawet w największe upały chodził ubrany w jasny, popielaty garnitur. Do tego obowiązkowo - biała koszula. Wańka, podobnie jak dziadek Korniłow był czerwonoarmistą – jednym z tych, co przepędzili Niemców - który ostał się w naszym pięknym miasteczku, by tu otoczony szacunkiem, w spokoju spędzić resztę swego zacnego żywota. Słabo znał język polski, ale za to znał mnóstwo rosyjskich przyśpiewek, ballad i pieśni. Obserwując go nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że żyje on w swojej, odizolowanej od reszty rzeczywistości. Jak coś mówił, to trudno było zrozumieć o co mu chodzi. Łatwiej nawiązywał kontakt z otaczającym go światem swoja grą i śpiewem. Jak był smutny, to grał i śpiewał rzewne, smętne ballady. Jak był zadowolony jego oczy traciły swą naturalną mętność i gromko podśpiewywał frywolne czastuszki. Grał tylko to, co chciał grać. Łatwo było po dźwiękach jego guzikówki rozpoznać w jakim jest nastroju.
Był wysoki, szczupły, miał kręcące się blond włosy i mętnawe, patrzące z mieszaniną znudzenia i rozanielenia jasnoniebieskie oczy – typowa fizjonomia ,,słowiańskiego Iwana”.
On również nie wylewał za kołnierz. Ten ,,wirtuoz” osiemdziesięciu basów guzikówki nie rozstawał się ze swoim instrumentem ani na chwilę. Byłem raz świadkiem kuriozalnej sytuacji. Krążącego po ,,Małpim Gaju” (zapleczu Miejskiego Domu Kultury) Wańkę młodzież poczęstowała kilkoma szklaneczkami niedrogiego wina. Z jakiegoś powodu nie podeszło mu, żołądek zbiesił się i Wańka zwymiotował. Zwymiotował niedrogie wino, zwymiotował obiad i prawdopodobnie śniadanie. Przeczyściło go wtedy okrutnie. Ale akordeonu nie zdjął. Ba, w trakcie tych ekwilibrystycznych spazmów jego instrument wtórował mu nawet, wydając niskie, buczące dźwięki.
Złośliwi twierdzili, że Wańka urodził się z akordeonem. A jeszcze złośliwsi, że śpi z nim i podobno w nocy dzieją się między nimi rzeczy dziwne.
Lew Żuraw czerwonoarmistą nie był. Był palaczem centralnego ogrzewania. Jednym z wielu, ale też jedynym w swoim rodzaju. To z racji tubalnego bas-barytonu wydobywającego się z jego cherlawego ciała. Dopóki się nie odzywał był mizernej postury chuderlakiem z sumiastym wąsem. Ale jak już się odezwał, to odezwał. Miał tak tubalny bas, że można się było go przestraszyć. Komicznie to wyglądało – niewielki człowieczek, a głos jak u Stentora. Może nie byłoby warto o nim wspominać, bo cóż to takiego nadzwyczajnego – tubalny głos, ale był on jednym z osobników tworzących wyjątkowy tercet. Bardzo ,,egzotyczny” tercet.
Oprócz donośnego głosu posiadał też Lew żonę. Chudą, brzydką, szczerbatą, zaniedbaną. Małżonkowie do orneckiego establishmentu na pewno się nie zaliczali. Nie byliby wyjątkowym stadłem, gdyby nie ten trzeci.
,,Makagigo” był średniego wzrostu młodym mężczyzną, pedantycznie dbającym o swój nieskazitelny wygląd: zawsze czysta, wyprasowana biała koszula, marynarka, albo porządny wełniany sweter z ,,Pewexu”, na kant wyprasowane, modne spodnie, kolorowe, ,,bikiniarskie” skarpetki i porządne, skórzane, na glanc wypolerowane włoskie buty.

  

REKLAMA


Jak posiadacz skromnej renciny mógł się tak ubierać? On tylko wiedział. Nie posiadał urody Alaina Delona, był raczej brzydalem, ale brzydalem typu Belmondo. Zawsze modnie ostrzyżony, pachnący ,,Yardleyem”, z perfekcyjnie zadbanymi dłońmi. Był ,,starym kawalerem” z wyboru. Jego wyszukane słownictwo, poprawna, literacka polszczyzna idealnie pasowały do jego wyglądu – dżentelmena . Dziś kogoś takiego zwaliby singlem, a zazdrośni i złośliwi – prowincjonalnym celebrytą. Brylował on w ,,Stokrotce” do wczesnych godzin wieczornych, potem opuszczał towarzystwo twierdząc:
- Jestem abstynentem, wieczorne, zanieczyszczone oparami alkoholu powietrze w tym lokalu mi nie służy.
Udawał się do swojej przytulnej kawalerki mieszczącej się przy jednym z zacisznych zaułków orneckich, by oddawać się ulubionemu zajęciu – czytaniu. Był wykształcony, elokwentny i miał nienaganne maniery. Zazwyczaj.
Raz na jakiś czas, przeważnie co pół roku ,,Makagigo” przechodził metamorfozę. Powolną, ale pełną i nieuchronną. Mówił wtedy:
- Trzeba chyba oczyścić krew!
Znaczyło to, że najpierw przestawał być abstynentem. Potem dżentelmenem. Przez kilka dni przesiadywał do zamknięcia ,,Stokrotki” intensywnie pijąc i zawzięcie dyskutując z umiejętnie dobieranymi interlokutorami. Trzeba przyznać, że były to rozmowy na przyzwoitym poziomie, przeważnie o literaturze. Orneckie liceum w tamtych czasach ,,serwowało” bardzo wysoki poziom nauczania, a młodzież z klas maturalnych chętnie do ,,Stokrotki” zaglądała, przeto partnerów do dyskusji nie brakowało.
Po kilku dniach następował progres i zmieniało się jego słownictwo. Zaczynał bluzgać. Ale jak on to robił… (tu - nutka podziwu). Plugawe słowa płynęły wartką strugą, a było to tak soczyste, tak krystaliczne, jak miedziaki brzęczące, że prawie nie raziło. Bo ,,Makagigo”, jak znaczna część mieszkańców Ornety miał również korzenie wileńskie. Tylko ,,Wilniuki” potrafili tak bluzgać – ze swadą i spontanicznością. W tych ,,barwnych” wulgaryzmach nie było zapiekłej złości, brzmiały jak jakaś egzotyczna gwara. Nie podam przykładu takiej ,,wiąchy”, bo po pierwsze – to się nie nadaje do czytania, a po drugie obawiam się, że maszyna drukarska mogłaby ulec trwałemu uszkodzeniu przy próbie utrwalenia takiego ,,kęska”. Niestety ten ,,folklor” bardzo szybko przemieniał się w najzwyczajniejsze w świecie chamstwo. Bo bluzgać nie przestawał. Przestawał się golić, skrapiać ,,Yardleyem”, kalał swój nieskazitelny wizerunek. Tak jakby ewolucja zatrzymała się a potem w błyskawicznym tempie cofnęła. U ,,Makagigi” pojawiały się atawistyczne, pierwotne żądze. Już nie brylował w ,,Stokrotce”. Robił to w ,,Gospodzie”. Bez galanterii, klasy, smaku – siermiężnie i prostacko. Czego te pijaki się od niego nie nasłuchały? Jechał po nich równo, każdy dostawał swoje i jeszcze więcej. Szydził z ich wad, ,,sobaczył” ich rodziny, szczególnie żony. Ale żaden z nich nie zbiesił się, nie dał warchołowi po mordzie - takie przywileje posiadał ten nasz ,,Makagigo”. Wszyscy wiedzieli, że ma ,,cieczkę” i dobrodusznie pozwalali mu na takie zachowanie.
To była część ,,rytuału”, powtarzalnego i przewidywalnego. Tak naprawdę, to ,,Makagigo” spędzając czas w ,,Gospodzie” na piciu i obrażaniu innych - czekał. Czekał, aż pojawi się tam Lew Żuraw. Był on bowiem niezbędny do realizacji dalszego ciągu jego ,,oczyszczania krwi”. Jak już się pojawił, a pojawiał się raczej prędzej niż później, to witał go jak długo niewidzianego przyjaciela z jowialną serdecznością, prawie ze łzami w oczach. Potem stawiał mu setę za setą i do zamknięcia lokalu słychać było tubalny bas Lwa i ,,furmańskie” wulgaryzmy jego ,,sponsora”. Jak już trzeba było opuścić lokal, robili to bez zbytniego ociągania się, wszak wieczór jeszcze się nie kończył. Na odchodne ,,Makagigo” nabywał drogą zakupu w bufecie w dwie pólitrówki gorzały i tak zaopatrzeni udawali się do domu Lwa. Tylko tam. A czemu tylko tam? Bo tam oczekiwała Żurawiowa.
To do jej ,,wdzięków” atawistycznie ciągnęło ,,Makagigę”. Jakieś tajemne moce wyłączały mu rozum, powlekały niewidzialnym bielmem oczy, prężyły jego członki, przestrajały jego receptory węchowe na specyficzne freony wydzielane obficie przez niechlujną połowicę Lwa. Tam we trójkę konsumowali przeniesiony alkohol i ,,Makagigo” lądował w ramionach swojej specyficznej oblubienicy.
Nie było siły, która powstrzymałaby utrwalony od lat bieg wydarzeń. Jeden z bliskich kolegów ,,Makagigi”, który kiedyś w dobrej wierze próbował go odwieść od wizyty u ,,wybranki jego serca”, używając mocnego argumentu ,,brudaska” usłyszał:
- Może i brudaska, ale pieszczochaaa!

  

REKLAMA


Odbywało się to za milczącym pozwoleniem prawowitego jej małżonka. ,,Gody” trwały do rana, kiedy to ,,kochaś” nasycony ,,eliksirem miłości” odzyskiwał częściowo władze umysłowe i uświadamiał sobie, co uczynił. Z podkulonym ogonem umykał chyłkiem do swojej kawalerki, aby długotrwałymi ablucjami i pumeksem zmyć z siebie ,,zapach miłości”. Ciuchy w których dokonywał ,,miłosnego podboju” wędrowały do pieca. Absmaku nie mógł się ,,Makagigo” pozbyć przez następny tydzień. Nie wychylał się wtedy ze ,,swej norki” i dokonywał masochistycznej, ostrej samokrytyki. Po tygodniu zjawiał się jak gdyby nigdy nic w ,,Stokrotce”, wystrojony, wypachniony i życie toczyło się dalej swoim ustabilizowanym rytmem.
Kolejną osobą, która w charakterystyczny sposób akcentowała swoje istnienie był Alosza. Wysoki, żylasty, dobrze zbudowany, zawsze na jeża ostrzyżony blondyn. Prosty, nawet prymitywny, ale nie wulgarny, głośny w zachowaniu, nie rozstający się ze swoim, bardzo charakterystycznym narzędziem pracy – monstrualnych wymiarów łopatą (53 x 65 centymetrów), zaopatrzoną w solidny, prawie dwumetrowy, bukowy trzonek. Codziennie rano wędrował z nią przez miasto na dworzec kolejowy, by po południu wracając do domu, obowiązkowo skierować swe kroki do ,,Gospody”.
Nikt nie wiedział w jaki sposób Alosza wszedł w posiadanie swego sprzętu, każdemu opowiadał inną historię. Mnie najbardziej podobała się ta, że otrzymał ją od samego diabła. W zamian za co, to chyba wszyscy wiedzą. Metal, z którego była wykonana był bardzo wysokiej jakości, błyszczał nienaturalnie, co w jakimś stopniu uprawdopodabniało rzeczoną hipotezę.
Alosza zarabiał na utrzymanie swojej rodziny rozładowując na dworcu wagony z węglem. Za rozładunek płacono w systemie akordowym, a że właściciel ,,diabelskiej łopaty” pracował diabelskim tempem, przeto zarabiał niemało. Nie należał do skromnisiów, chwalił się wszystkim, że jest mistrzem świata w rozładowywaniu wagonów z węglem i jak tylko się napił, a robił to codziennie po pracy, szczerze ubolewał, że nikt jeszcze mistrzostw świata w jego dyscyplinie nie zorganizował.
Chętnie też przyjmował zakłady z naiwniakami, którzy sądzili, że dotrzymają mu kroku przy pracy. Sam byłem świadkiem najsłynniejszego chyba zakładu – Alosza założył się z trzema osiłkami z okolicznych pegeerów, kto szybciej rozładuje wagon węgla. On jeden przeciwko im trzem. Stawką była skrzynka wódki zakupiona w ,,Gospodzie” – ulubionym lokalu Aloszy. Jedynym zresztą, do którego mógł wejść z ,,towarzyszką doli i niedoli” (tak pieszczotliwie nazywał swoje narzędzie)
Jak już wspomniałem - nie rozstawał się z nią na krok. Komicznie wyglądało, jak wędrował od bufetu w jednej ręce trzymając swoją towarzyszkę za trzonek, a w drugiej ,,lornetę” (dwie ,,setki” wódki na deserowym talerzyku), albo jak stali razem przy pisuarze, a Alosza oddawał naturze nadmiar płynów. *apendiks
Przy wagonach zebrał się taki tłum gapiów, że wkrótce pojawił się tam milicyjny radiowóz. Prawdopodobnie zawiadomił ich jakiś gorliwy patriota wietrzący niecne knowanie przeciwko władzy ludowej. Panowie w niebieskich mundurkach również zainteresowali się zakładem – odjechali dopiero po jego rozstrzygnięciu.
Alosza oczywiście wygrał. Osiłki tak miały dość, że musiał im pomagać rozładować ich wagon. Nie czynił tego z altruizmu, tylko z bardziej prozaicznego powodu – spieszno mu było mianowicie do konsumpcji wygranej gorzałki.
Wspomniana ,,Gospoda”, mieszcząca się, a jakże – w centralnym punkcie miasta, nieopodal ratusza, przy ulicy Pionierów, była ,,mekką lumpenproletariatu”. Tu się przeniosła klientela ,,Ratuszowej”, gdy ta została zamknięta z powodu remontu budynku w którym się mieściła.

  

REKLAMA


To też draństwo, o którym grzech nie wspomnieć. Socjalistycznych architektów i ich niedouczonych, partyjnych zwierzchników nie interesowała historyczna architektura miasta. Zamiast remontu zburzono stary gmach, a na jego miejscu powstał kolejny ,,koszmarek” – ohydny blok wpasowany w średniowieczną zabudowę rynku. Nie pierwszy zresztą. Można by rzec – ,,połączyli historię z nowoczesnością”. Gdyby nie mały drobiazg – odruch wymiotny, pojawiający się jako naturalna reakcja na bezmyślne barbarzyństwo. Oszpecili piękną starówkę po wsze czasy.
Tu w ,,Gospodzie” swoje w trudzie i znoju zarobione pieniądze przepijali przedstawiciele klasy robotniczej. Tu nie obowiązywały żadne konwenanse, tu nie trzeba było dbać o wygląd zewnętrzny, tu Alosza mógł przyjść ze swoja łopatą i śmiem twierdzić, że nikt nie zaprotestowałby, gdyby ,,Dzidźka” Marcepan przyprowadził tu swojego konia.
,,Lokal” stanowiły dwie sale. Jedna restauracyjna, gdzie klientów obsługiwały kelnerki i druga – barowa, zwana ,,Wyrzutnią”, gdzie wyszynkiem zajmowała się bufetowa.
W dniu wypłaty, czyli dziesiątego dnia każdego miesiąca wejście do ,,Wyrzutni” było prawie niemożliwe. Tylko najbardziej zdeterminowani byli w stanie tego dokonać. Panował tam taki tłok, że jak ktoś ,,urżnął się w trupa” to nie był w stanie przewrócić się, by zalec, tylko tkwił w stanie hibernacji w pionowej pozycji dopóki nie odzyskał jako-tako świadomości.
Tu, nawet jak ktoś komuś chciał dać w mordę to nie był w stanie – nie było miejsca by się zamachnąć. Dlatego najpopularniejszą formą zadośćuczynienia było ,,pociągnięcie z grzywy”, czyli uderzenie głową. Zazwyczaj ten trafiony miał rozkwaszony nos, albo rozbite czoło, ale czasami tak się zdarzało, że adwersarze równocześnie wykonali ,,pociągnięcie”. Widziałem kiedyś taką akcję. Uderzenie spowodowało głębokie i rozległe rozcięcie skóry u obu. Stałem tuż obok, zdążyłem nawet ujrzeć białą kość czaszki u jednego z nich, zanim popłynęła krew. Obaj mieli twarde łby, jak nie przymierzając muflony – żaden nie stracił przytomności, chociaż po takim uderzeniu można się było tego spodziewać. Ale też żaden nie miał już ochoty na ,,poprawkę”. Krew popłynęła szybko i obficie. Wyglądało to i ,,smieszno i straszno” jak gęste strużki krwi spływały po nosach, tworząc pod oczami makabryczne makijaże, potem skapywały na dół. Zanim obaj dżentelmeni zdecydowali się na wizytę w pogotowiu ratunkowym tkwili już w kałuży lepkiej krwi.
Takie zdarzenia były tu na porządku dziennym i na dłuższą metę nie wzbudzały zainteresowania ogółu. Życie toczyło się swoim leniwym, stabilnym trybem.
Picie alkoholu w dniu wypłaty było czymś normalnym, wręcz tradycją. Jako że znalezienie wolnego miejsca w jakimkolwiek zakładzie prowadzącym szeroko rozumiany wyszynk było bardzo trudne, a wypić wszyscy chcieli, przeto ci, co za tłokiem nie przepadali konsumowali alkohol na łonie natury:
w parkach, nad rzeką, nad jeziorem, za garażami, na działkach pracowniczych. Oczywiście tylko wtedy, jak aura na to zezwalała. Jak była brzydka pogoda, to towarzystwo udawało się do domu któregoś z kolegów dysponujących stosownym lokalem i tolerancyjną, albo nie mającą prawa głosu żoną.

  

REKLAMA


Tak też pewnego razu, po wypłacie zrelaksować się postanowiła grupka kolegów - kierowców z PKS. Zrobili zrzutę, zakupili stosowną ilość gorzałki, coś na przekąskę i popitkę i udali się na biesiadę, do mieszkania jednego z kolegów, którego żona przebywała w tym czasie w pracy. W imprezie tej uczestniczył również niejaki Arnold, też kierowca. Arnold nie wyróżniał się niczym szczególnym: średni wzrost, średnie wykształcenie, średnie zarobki. Ani więcej niż koledzy pił, ani żony po pijanemu nie tłukł, roboty pilnował, za kółkiem nigdy po alkoholu nie zasiadał – ot, zwyczajny facet od czasu do czasu lubiący napić się z kolegami.
W pewnym momencie odczuł potrzebę skorzystania z WC, przeprosił więc kolegów i udał się za wskazane przez gospodarza drzwi. W międzyczasie jeden z biesiadujących zauważył w oszklonym pojemniku dwie białe myszki, prawdopodobnie podopieczne córki gospodarza. Spytał, czy są oswojone, a jak otrzymał potwierdzenie, to zaproponował kawał. Pomysł wszystkim się spodobał. Kiedy Arnold wrócił do stołu zaordynowano toast. Podnosząc swój kieliszek zauważył chodzącą po stole mysz. Potem drugą.
- A co te myszy tu robią?! – zapytał zdziwiony i zaskoczony.
- Jakie myszy? – zapytali udając zdziwienie koledzy.
- No jak to jakie? Te białe, które łażą po stole - Tu wskazał palcem na sympatyczne gryzonie.
- Chłopie! Jakie myszy? – zapytał krotochwilnie gospodarz.
Tego już było dla Arnolda za wiele. Odstawił, a właściwie prawie rzucił swój kieliszek na stół i nic nie mówiąc w pośpiechu opuścił mieszkanie. Koledzy zorientowali się, że przesadzili i któryś siedzący najbliżej drzwi równie szybko wybiegł, by wyjaśnić mu, że to był tylko żart. Arnold nawet go słuchać nie chciał, nawet na chwilę się nie zatrzymał.
Od tej pory nie wziął już ani kropli alkoholu do ust. Nie uwierzył, że koledzy sobie z niego zakpili. Zaczął natomiast częściej chodzić do kościoła, jeździć na pielgrzymki i zapisał się do chóru parafialnego. Po jakimś czasie zaczął w wolnych chwilach odnawiać i remontować zaniedbane przydrożne kapliczki, których bardzo wiele na katolickiej Warmii.

*Narzędzie zaginęło w tajemniczych okolicznościach. Pewnej nocy żona usłyszała łomot - tak jakby łopata stojąca tradycyjnie obok zamkniętych na klucz drzwi wejściowych, przewróciła się.
Rano łopaty już nie było, a Alosza był martwy (zmarł we śnie na atak serca).