Kozak w Kaszunach - lata 50/60
reklama

Kozak w Kaszunach - lata 50/60

Ilustracja do tekstu

Historia

Piaszczysta droga, z iglastego, pachnącego kościelnym kadzidłem lasku, doprowadzała do otwartej przestrzeni. Rowerzysta ujrzał, usłyszał i poczuł, zapach nowego oddechu, warmińskiej normalności. Zanurzony w tej naturze od dzieciństwa, nie analizował akademicko rozumianego pojęcia piękna krajobrazu. Lecz często był zaskakiwany tym, co nazywał widokami tworzonymi przez pory roku i przyrodę. Nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Nie opuszczał tej krainy.

Pożerane dziesiątkami książki, przygodowe i podróżnicze, tworzyły obrazy wyobraźni w osnowie tej ziemi. Mylnie sądził, że dalekie, literackie światy muszą być piękniejsze Brzęk roweru spłoszył zaskrońca wygrzewającego się na środku piaszczystej drogi. Rowerzysta przyspieszył. Łatwo pomylić zaskrońca ze żmiją. Na ścieżce, wydeptanej w stronę zagajnika, mignęła sylwetka starego Mila. Była letnia niedzielna, przedwieczorna pora.

Wieś Kaszuny wcinała się w skraj dużego kompleksu warmińskich lasów, nieopodal Drwęcy Warmińskiej. Kilka szarych gospodarstw rozrzuconych wśród poletek. Widok nie skarżony nawet liniami elektrycznymi. Jedyny dźwiękiem, dziełem człowieka, był dzwon kościoła z odległego o kilka kilometrów Babiaka, przypominający istnienie Boga. Przebijał się przez brzęczenie trzmieli i pszczół, świerszczenie i cykanie „koników polnych”, rechotanie przedburzowe stawów i ptasiego śpiewu lasu.
W dzień roboczy tą dziewiczą harmonię dźwięków, naruszałby od czasu do czasu warkot traktorów z pobliskiego PGR-u. W niedzielę natura czuła się nieskalana.Dojechał do zabudowań gospodarczych na skraju wsi. Przed domem, na prymitywnej ławce, oparta o ścianę, wygrzewała się w słońcu stara Dubrowa
- Dzień dobry. Czy mogę zostawić u pani rower?
- Poszczo Ty tut pryjichał? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Potańcówka w remizie. Jak z rowerem? – Powtórzył pytanie.
- Postaw.

REKLAMA

Wdowa Dubrowa była „instytucją porządku moralnego wsi”. W największy nawet upał ubrana na czarno. Spódnica do kostek. Bluzka musiała mieć długie rękawy. Grzechem było odsłanianie ciała. Na głowie, założona w charakterystyczny sposób, chusta w tradycyjne ukraińskie ślimaki, osłaniająca czoło. Pomimo, że jej uwagi nie zawsze przypadały do gustu, szczególnie młodzieży, jednak nikt nie śmiał dyskutować, szanując jej wiek i wdowieństwo. W letnie i wiosenne dni siadywała na ławeczce i patrzyła na las rozciągający się na pagórkach za wsią, zmieniający kolory pór roku, niczym na połoninie. Równocześnie nie uszło jej uwagi, co działo się we wsi.
Właśnie drogą obok przechodziły matka z dwoma córkami: Weroniką i Olą. Weronika studentka,
Ola zdała egzamin do ogólniaka w Ornecie – to właśnie jej czarne oczy i długi warkocz był powodem podróży rowerowej Sylwka. Dziewczęta ubrane w spódnice do kolan i bluzki bez rękaw z dekoltami pozwalającymi warmińskiemu słońcu uwypuklić piękno młodości.
- Pani – zwróciła się do matki, zgorszona widokiem lekko okrytych „grzesznych ciał"
– Czy pani nie ma pieniędzy by kupić wystarczającą ilość materiału na normalny ubiór dla córek?
- No wie pani, jaka jest teraz młodzież – nieporadnie usprawiedliwiała się matka dziewcząt.
- To grzech, zgorszenie i obraza boska, by tak ubierały się panny – autorytatywnie stwierdzała Dubrowa.

To, co nosiło nazwę „remiza” było izbą o wymiarach sześć na sześć metrów z parami okien po przeciwnych stronach i wyjściem wprost na trawiaste podwórze z rozłożystą pachnącą lipą. Obok studnia ze skrzypiącą starą ręczną pompą z zawieszonym metalowym kubkiem. Nic bardziej nie gasiło pragnienia, nic bardziej nie odświeżało twarzy w letnią spiekotę, niż krystalicznie czysta i lodowata woda z takiej warmińskiej studni. Po całodziennej pracy przy żniwach przyjemnie było wiadrem takiej wody zmyć z ciała kurz i pot i odsłonić młodzieńczą opaleniznę, której warmińskie słońce nie skąpiło. Z tyłu pięćdziesiąt metrów za remizą swój początek brał kompleks leśny. Wydawało się, że niema on końca.
Przed remizą i wewnątrz panował ruch, panny i kawalerowie przygotowywali potańcówkę. Drewnianą podłogę zamieciono brzozowymi miotłami i skropiono wodą z pompy. Pod sufitem zawieszono dużą lampę naftową.
Przycięto knot. Przetarto szkło. Napełniono naftą.


Gdy się ściemni wystarczy tylko zapalić. Kawalerowie zrobili zrzutkę na akordeonistę i bębnistę. Był taki we wsi, znany w okolicy, jednonogi Szymon właściciel harmonii pedałowej. Odkąd przyszła moda na zatrudnianie, do grania na zabawach wiejskich z bufetami, fałszujących zespołów z miasta, grających twisty i „rokendrole”, samorodny talent Szymona można było usłyszeć tylko na zabawach szkolnych i niedzielnych potańcówkach. Ze względu na ułomność Szymona jeden z dzieciaków musiał wspomagać grajka pedałując miechami instrumentu. Władza ludowa „robotniczo-chłopska” zaczynała osiągać swój socjalistyczny sukces wychowawczy. Dorastające pokolenie powojenne, zrodzone na tej ziemi, wstydziło się swoich ukraińskich, wileńskich i kresowych korzeni. Nietaktem i w złym tonie było mówić gwarą lub po ukraińsku na publicznych imprezach i w publicznych miejscach. Nietaktem i w złym tonie było śpiewanie pieśni ludowych ukraińskich i kresowych.
W latach sześćdziesiątych władze próbowały promować pamięć Warmiaków i Mazurów okresu przedwojennego o polskich-mazurskich i polsko-warmińskich korzeniach. Lecz dla obecnych mieszkańców były to historyczno-propagandowe ciekawostki a nie ich emocjonalna ciągłości kulturowa. Kotłowało się w duszach i umysłach ludzi, te świadome i nieświadome poczucie niesprawiedliwości. Wybuchało sprowokowane byle, jaką wódką, byle, jakim winem, byle, jakim piwem, na zabawach ludowych. Szły w ruch sztachety, kołki a nawet w skrajnych wypadkach noże. Podziały walczących grup określane narodowościowo, regionalnie lub inne, zacierały prawdziwe powody agresji. Potańcówki był wieczorkami tanecznymi o charakterze zamkniętym, organizowane zazwyczaj w prywatnych domach gdzie były duże izby. Nie oznaczało to, że nie mógł bawić się tam młodzieniec lub panna przybyła bez zaproszenia. Nie pozwalano na zabawy osobom skłonnym do bijatyk i pijanym. Prawo prywatności pozwalało na to. Taką negatywną opinię mieli głównie mieszkańcy i pracownicy pobliskiego PGR-u.
Stwierdzenie, karcącego ojca lub matki:
- Jak nie będziesz się uczył i nie słuchał ojca i matki, to skończysz w pegeerze – było najgorszą wizją przyszłości.

REKLAMA


Potańcówka w remizie w Kaszunach była w sali ogólnodostępnej, jednak nie niosło zagrożenia zjawienia się osób niemile widzianych. Kulawy Szymon usadowił się na krześle. Przed nim ustawiono pedałówkę na szerokich miechowatych nogach, połączonych z instrumentem sztywną rurą, niczym brakującą nogą. Przez pierwsze pięć tańców pomoc w pedałowaniu przypadła dziesięcioletniemu Jędrkowi, siedzącemu twarzą w twarz z muzykantem. Obok Władek sprawdzał naciągi skóry bębna, pamiętającego okres przedwojenny. W lewej ręce trzymał metalowy talerz, w prawej krótką buławę.
Młodzież, poznała już smak „kultury miejskiej”. Szeptała złośliwe uwagi, wolałaby się bawić się przy adapterze „Bambino” z melodiami Stanek, Majdaniec. Lecz był problem, w Kaszunach nie było elektryczności i musieli pogodzić się z wsiowym graniem.
- Pedałuj – rzucił Szymon do Jędrka.
Rozdarł się pierwszymi przypadkowymi nutami i basami, akordeon. Poskromione palcami nuty zaczęły układać w wiązankę melodii.
Przez otwarte drzwi i okna rozpełzały się, tuż przy ziemi, przygniecione ciężkim przedburzowym powietrzem.
Cięły opór natury, odbijały się od ściany lasu. Płynęły. Niemodne dla młodzieży i dzieci.
Przeciskały się między zabudowaniami rozrzuconych gospodarstw. Momentami wołały wspomnieniami wypływającymi, że stepowych jarów Ukrainy, szemrały ruczajami z rojstów Wileńszczyzny, to znów tkliwym płaczem strug i potoków płynących obok bieszczadzkich cerkiewek, drapały tęsknotą czupryniastych mazowieckich wierzb.


Młodzież ucichła. Niezrozumiali, lecz czuli duszą swych rodziców i przyrodą miejsca, piękno chwili. Jeszcze nieświadomi, że to jest właśnie ich wrastanie w tą ziemię.
Rozpoczęły się tańce. Sylwek czekał.
Powód jego obecności – Ola jeszcze nie przyszła. Mijając na drodze, jej spojrzenie mówiło mu, że nie jest obojętny. Serce zabiło mocniej. Jest. Letnia powiewna sukienka w delikatne kwiaty okrywała, młodość. Takie dziewczęta, pełnoletni kawalerowie nazywali „połóweczkami” już nie dziecko, lecz jeszcze nie panna, ot takie pół dziecko, pół panna. Sylwek nie mógł oficjalnie adorować. Czujne oczy obecnych matron, rejestrowały zachowanie bawiących się. Częstsze tańce z tą samą osobą. Rozmowy i szepty sam na sam w rogu izby lub przed domem, mogły narazić Olę na plotki i pomówienia. Rodzice kontrolowali rodzące się uczucia swych dorastających dzieci i starali się by zawiązywały się one między ich ziomkami, pozwalało to na kultywowanie w rodzinie: mowy, tradycji i zwyczajów ich przodków.


Po morderczym oberku, zjajane i łapiące oddech, dziewczęta rozsiadły się pod ścianami, chłopcy wyszli przed remizę. Słychać było dalekie dudnienie burzowe, nieba. Może przejdzie bokiem. Żyto już w stodołach. Pszenica jeszcze dojrzewa w pachnących mendlach na polach. Ulewa nie powinna zaszkodzić zbiorom, lecz może utrudnić zwózkę i mąka na biały pszenny chleb będzie gorsza. Stwarza jednak zagrożenie stojącymi na pniu łanom owsa i jęczmienia. Silna ulewa zdolna jest położyć pokotem ciężkie dojrzałe kłosy, już nie podniosą się same. Tylko kosą można będzie skosić zrośnięte zboże


Do Szymona podszedł ponad czterdziestko letni Jendruch. Sylwek znał go dobrze często bawił się z jego dziećmi. , jak większość mieszkańców tych okolic, był Ukraińcem.
Walczył w kampanii wrześniowej w wojsku polskim. Trafił do niewoli niemieckie. Przydzielono do pracy u bauera w sąsiedniej wsi. Po wojnie trafił z powrotem na warmińską ziemię. Gospodarzył.
Obejście wyróżniało się porządkiem i czystością. Można było poznać jego pole z mendlami z żętego żyta stojącymi równo w szeregu przykryte snopowymi czapami. Każdy kłos wyzbierany z rżyska. Sylwek lubił słuchać jego opowieści o zwyczajach i kulturze na ukraińskich kresach. O zwyczajach i kulturze Warmiaków mieszkających przed wojną na tych ziemiach. O kampanii wrześniowej.
- Czy zagrasz? – Zaczął nucić.
- Spróbuję. Czy możecie powtórzyć Andrzeju? – Odpowiedział Szymon.
Przez kilka minut trwało ustalanie tonów i nut. Ustalono rytm bębna. Samorodny talent muzyczny Szymona ujawnił w pełny swój kunszt i izbę opanowała taneczna melodia, stepowego kozaka. Jendruch podwinął rękawy białej niedzielnej koszuli.
Ukłonił się dość jędrnej gospodyni. Zarzuciła chustę na ramiona i trzymając jej końce w otwartych ramionach wyszła tanecznym krokiem na środek. Młodzież zdegustowana przerwą w ich tańcach, nie przejawiała zbytniego zainteresowania, osobnikiem w sile wiek z podwiniętymi rękawami, i o nie tanecznych kształtach, kobietą.
- Ot starym odbiło.
Ruszyli. Głuche, mocne uderzenie bębna, na przemian z dźwięcznym odgłosem talerzy, nadawało rytm. Łaskocząc serce, wołanie akordeonu, zaczęło powoli zniewalać obecnych, przymuszając do uwagi.
Powoli z dość obfitego ciała niewiasty zaczęła wyłaniać się taneczna lekkość, dawnej stepowej dziewczyny.
Ni to zalotnie umyka, ni to wabi powiewaniem chusty, ni to prowokuje ruchami ciała mówiącymi:
- Pokaż Jędruchu, co z Ciebie za kozak?

REKLAMA


On płynnym krokiem podążał za nią, zataczając w izbie kręgi. Przyspieszał zgodnie z narastającym rytmem instrumentów. On ją ścigał, ona uciekała, poprzez tęsknotę stepowej równiny, poprzez niezapomniane bieszczadzkie potoki, poprzez rumowiska skalne. Spełniła swoją rolę. Sprowokowała kozacką duszę do tanecznego wybuch. Sama została na drugim planie, stojąc z boku kołysząc się w rytm melodii. On gnał na koniu poprzez wspomnienie swojej ukraińskiej ojczyzny, poprzez żal, że musiał ją opuścić, poprzez gniew i bunt, który kotłował się w jego duszy i umyśle. Eksplodowały te namiętności w figurach tanecznych, przerywających ten galop, przez wspomnienia swej tożsamości. W jego rękach kij, od brzozowej miotły, przekształcił się w krzywą kozacką szablę, gdy trzymając ja oburącz skakał przez nią, niczym na koniu przez płoty chutoru. Gnał dalej by zebrać siły do następnej tanecznej figury. Uczestnicy potańcówki zamilkli, stali pod ścianami pozostawiając jak największą przestrzeń tańczącemu. Dorośli podążali wspomnieniami za tańczącym. Młodzież, której zaszczepione wirusy „socjalistycznej świadomości” nakazywały mieć w pogardzie te zacofanie, swymi genami czuli jednak niesamowitość tego tańca. Sylwek pomimo swych wileńskich genów, również to odczuwał.
Nie rozumiał tego i nie był świadomy, że w ciągu swego życia, zobaczy nie raz tańczonego kozaka, nawet przez zespoły renomy światowej, lecz nigdy nie odczuje takiego nie zapomnianego czegoś, jak w tej remizie.
Tym bardziej, że obok czuł ciepły dotyk stojącej obok Oli.
Taniec trwał.
Wykształtowane ciężką pracą mięśnie tancerza, pociemniałe od warmińskiego słońca, pokryły się kropelkami potu, przydając opaleniźnie naturalnego piękną.
Skąd w nim tyle energii?
Zastanawiał się Sylwek, gdy tancerz w prysiudach wyrzucał nogi do przodu pokonując przeszkody, dziedziczonych kozackich losów. Wyrwał się z krzaków i zarośli jaru na stepową równinę.
Chwila oddechu. Dwa okrążenia po deskowej podłodze. Zachmurzone niebo uniosło stepową płaszczyznę ku górze, zbliżając ją ku niebu. Akordeon zaśpiewał przedburzowym stepowym wiatrem, drapiąc ukraińskie serce do bólu.
Oparł swe wyprostowane ciało z jednej stronie na ręce, z drugiej na końcach nóg o podłogę i niczym gnana wiatrem, stepowa, wyschnięta, kępa suchego burzanu, przeturlał się po izbie, tam i z powrotem, naśladując leżący wiatrak. Znowu kilka tanecznych okrążeń izby dla nabrania sił. Pot spływał po twarzy, mokra koszula przylegała do ciała ukazując naprężone mięśnie. Zerwał z głowy nie istniejącą czapkę i rzucił nią o ziemię. Odkryta głowa to symbol kozackiego buntu i wolności.
Rytm bębna nabierał szaleńczego tempa, Szymon przebierał palcami po klawiaturze ostatkiem sił.
Tancerz przykucnął, wsparty z przodu na dłoniach. Wyciągnął prawą nogę w bok i zaczął nią zataczać pod sobą koła, unosząc na przemian ręce i drugą nogę. W tym tanecznym buncie dusza bezgłośnie wołała
„Z tego kręgu wewnętrznej wolności nikt mnie nie usunie”.
Nagły błysk, trzask i potężny huk zatrząsł przestrzenią za oknem remizy, rozświetlając na moment izbę. Przerażona Ola odruchowo przytuliła się do ramieniem do Sylwka. Dyskretnie złapał ją za dłoń.
Czuł ciepło jej ciała i słyszał przestraszone serce.
- Nie bój się. To tylko burza – uspokoił, pomimo, że sam był lekko przestraszony.

REKLAMA

Uczestnicy potańcówki zaabsorbowani tanecznymi wyczynami, Jędrucha i rytmem bębna nie zauważyli, że burza na dobre rozszalała się nad Kaszunami. Uderzenie pioruna w lipę przed remizą wyłupało od góry do ziemi potężną drzazgę. Warmińskie burze są nieprzewidywalne. Szczególnie w tych okolicach. Przed piorunami nie ma ucieczki. Co pewien czas, okolice obiega wieść o porażeniach piorunem. A to nieostrożny rolnik wracający z pola z kosą na ramieniu, a to kobieta, która schroniła się, przed deszczem, pod samotnym drzewem. Nie pomagały zapalone gromnice w oknach. Burza nie mogąca dopaść ofiar w odkrytej przestrzeni, trzaskała kulistymi piorunami poprzez przewody kominowe robiąc spustoszenie w izbach..