Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" cz.4 - Forum Ornecianki
Witamy, Gość
Nazwa użytkownika: Hasło: Zapamiętaj mnie
  • Strona:
  • 1

TEMAT:

Mieczysław Łuksza - ,,Tel Awiw" cz.4 2024/05/05 23:53 #1

  • Aszok
  • Aszok Avatar Autor
  • Wylogowany
  • Sekcja historyczna
  • Posty: 404
  • Otrzymane podziękowania: 39
Gdy nazajutrz jechałem lekko skacowany do pracy miałem dylemat. Jeśli pierwszy dzień był tak obfity w wydarzenia, nie całkiem po mojej myśli, co będzie dalej? Co mam robić? Czy jednak pokazać im kto tu rządzi, dokręcić śrubę, czy zostać ich kierownikiem-przydupasem-kolesiem? Tertium non datur - mawiali starożytni. I mieli rację.
W Ornecie spotkałem się z moją brygadą i jeśli nawet miałem jeszcze jakie wątpliwości, to półlitrówka, którą chłopcy otworzyli na przywitanie problem rozwiała całkowicie. Wyglądało na to, że ten poranny sznaps to taka ich tradycja. Dziś bardzo mi się spodobała. Może gdybym nie miał kaca po wczorajszym, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Może. Ale kaca miałem i nie odmówiłem, gdy polali mi jako pierwszemu. Samopoczucie moje uległo znacznej poprawie, potrzebowałem tego, tym bardziej, że w Braniewie miałem złożyć sprawozdanie z wczorajszego przebiegu robót u naczelnika stacji , a nie do końca wierzyłem tym cwaniaczkom, że wszystko załatwili i o wczorajszym incydencie nikt nic nie wie. Zatem z duszą na ramieniu wszedłem do jego biura. Uśmiech na jego twarzy był dla mnie dobrym znakiem.
- Czołem panie Błażeju ! Jak tam nasze tory, Neptun jeszcze ich nie zdemontował?
Znałem go kilka lat, był porządnym gościem, trochę wódki też razem wypiliśmy przy różnych okazjach.
- Niechby tylko spróbował – odpowiedziałem równie wesołym tonem, – zaraz miałby do czynienia z chłopakami z mojej brygady!
- Herbatki pan się napije? – zaproponował wciąż się uśmiechając.
Wiedząc, że to niestety zwykła herbata, nie taka jak u Stefana, grzecznie odmówiłem:
- Dzięki wielkie naczelniku, ale robota czeka. Chętnie się napiję przy najbliższej okazji.
- Noo! Skoro pan taki naładowany energią, to nie będę zatrzymywał. A jak panu tak na czasie zależy, to proszę wziąć raportówkę, wypełni pan tam, na miejscu i po południu mi podrzuci. Jakby mnie nie było, to zawiadowcy.
- Dzięki, to bardzo mi ułatwi zadanie, bo na fajrant to wszystko: szybko, szybko. A do Olsztyna kawał drogi i pociąg nie poczeka.
- Toż może pan któregoś z chłopaków podesłać z raportówką – podpowiedział naczelnik.
Podziękowałem raz jeszcze i zadowolony z takiej propozycji czym prędzej pomknąłem do naszego ,,Pullmana”. Bardzo mi to było na rękę. Mogłem sobie z chłopakami popić, a na fajrant nawet nie musiałem się pokazywać u naczelnika. Tak oto sympatyczny szef stacji Braniewo stworzył mi komfortowe wręcz warunki do picia. Jak miałem z nich nie skorzystać?



*


Toteż korzystałem. Praca stała się lekka, łatwa i przyjemna. Życie również. Nic nie stało na przeszkodzie, by tuż po przebudzeniu, ,,kiedy ranne wstają zorze”, poprawić sobie nastrój wzmocnioną herbatką, wszak śniadanie jest podobno najważniejszym posiłkiem dnia. No, bo jak tak – bez śniadania? Mówią, że jak ci się rankiem jeść nie chce, to chociaż herbatę wypij. Dobrze mówią – taki poranny napój zdecydowanie stawia na nogi.
W Ornecie kolejny powód, by dzień był radośniejszy – tradycyjny sznaps z brygadą. Szybko nawiązałem z nimi koleżeńskie relacje, razem pity alkohol rozluźniał konwenanse i służbowe relacje. Ze wszystkimi byłem na ,,ty”. Oczywiście przy ludziach zwracali się do mnie oficjalnie.
Koniec jesieni i początek zimy to w tych stronach czas sztormów i niepogody. Zimno było jak skurwysyn, sztormowe fale dawały się nam we znaki – ich jęzory coraz bliżej zbliżały się do torów grożąc ich zniszczeniem. Musieliśmy uwijać się jak w ukropie (lekka nadinterpretacja – to oni musieli się uwijać). Na szczęście znali się na swojej robocie i nigdy nie musiałem ich poganiać, ani zwracać uwagi, że coś spieprzyli. Właściwie byłem tam niepotrzebny, ale oni byli skazani na mnie, a ja na nich. Najważniejsze, że dogadywaliśmy się bez problemów i żadna ze stron nie miała zastrzeżeń. Byłem dumny, szczególnie, gdy naczelnik, lub ktoś z dyrekcji chwalił naszą robotę, a nieskromnie przyznam, zdarzało się to często.
Oczywiście praca w takich warunkach była wystarczającym usprawiedliwieniem, by stosować ,,coś na rozgrzewkę”. Tego zabraknąć nie mogło. Piliśmy codziennie, ale nikt się nie upijał. Skąd mieliśmy alkohol? Ano dbali o to moi chłopcy! Tak to sprytnie załatwiali, że nie musieliśmy wydawać ani grosza na zakup wódy. Musieliśmy codziennie ułożyć zapory z podkładów umieszczonych na dwóch lorach. To była nasza norma. Więcej nie byliśmy w stanie zrobić, bo nie wyrobilibyśmy się z dostarczeniem nowej partii podkładów z Braniewa. Jeśli nie wydarzyło się nic , co mogło nam pokrzyżować plany, to przed południem było po robocie. Nie mogliśmy wrócić wcześniej, bo godziny wyjazdu i powrotu były zaplanowane i jak to na kolei – przestrzegane. Mogliśmy pracować wolniej, albo byczyć się po wykonaniu normy. Chłopaki wpadli na lepszy pomysł, jak wykorzystać wygenerowany czas.
Miejscowy potentat ogrodniczy, niejaki Jantar potrzebował słupków metalowych do ogrodzenia, gotów był przyjąć każdą ilość. Kątowniki z podkładów, których używaliśmy nadawały się do tego celu idealnie. Problem polegał na pozbyciu się dwóch kawałków betonu na obu końcach podkładu. W warunkach polowych jedynym sposobem było rozbicie ich młotem. Ciężkim młotem. Dysponowaliśmy takim sprzętem. Chłopakom wystarczała godzina pracy, by za pozyskane ,,bierki” (tak je nazywali) otrzymać 4 butelki wódki. Jantar codziennie o umówionej porze czekał na trasie przejazdu. Wymiana odbywała się bez zbędnych ceregieli. Raz tylko spróbowałem im pomóc. Podochocony wypitym alkoholem poprosiłem o młot:
- Dajcie chłopaki tego hamerka, pomogę wam!
- Nawet nie próbuj, to nie dla gryzipiórka robota – usłyszałem w odpowiedzi. Powinienem ich posłuchać, ale ten gryzipiórek podjudził moją ambicję:
- No to ja wam pokażę gryzipiórka! – odgryzłem się i chwyciłem za młot. Nie wydawał się wcale taki ciężki. Zacząłem walić z całych sił w bryłę betonu, a ona nic – ani ryski. Zmobilizowałem się jeszcze bardziej, choć nie wiem, czy było to możliwe i tłukłem jak opętany. Chłopaki nawet się nie śmiali. Musiało to żałośnie wyglądać. Po którymś uderzeniu, gdy na betonie nadal nie pojawiła się żadna rysa zrozumiałem, że daremny mój trud. Trzeba było jakoś wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.
- Uuu! – zawyłem, wypuściłem młot z rąk i złapałem się za kręgosłup. - Ale mnie coś jebło, cholera jasna, w kręgosłupie – wyjąkałem zbolałym głosem.
- Z kręgosłupem nie ma żartów – podchwycił temat Łempa i podniósł upuszczony przeze mnie młot. - Lepiej sobie daj spokój. Do rozbijania betonu mamy tu wielu, ale kierownika mamy tylko jednego. Jak, nie daj Boże, coś mu się stanie i przyślą nam jakiegoś popierdoleńca, to dopiero będziemy mieli pasztet. Niech każdy robi swoje.
Wdzięczny mu byłem za te słowa, wyszedłem z tego bez utraty twarzy, a przy okazji czegoś się nauczyłem.
Po południu jak do odjazdu pociągu było jeszcze trochę czasu, to w naszym wagonie wypijaliśmy jeszcze pół literka. Jak już byłem w Olsztynie, to wiadomo – do Zanzibaru. Tam zjadałem coś na ciepło, pogadałem ze znajomymi, coś się przy okazji wypijało i wieczorem lulu. Rano trzeba wstać do roboty. Dom służył mi jako miejsce do spania. Nie czułem się tam dobrze. Samotność mi nie służyła. Nawet w weekendy przebywałem tam tylko tyle, ile musiałem. Musiałem zrobić od czasu do czasu jakieś zakupy. Czy tego chciałem, czy nie, musiałem zrobić sobie pranie, chociaż prowizorycznie z grubsza posprzątać. Moje nieudolne starania sprawiały, że miejsce to, kiedyś tak bliskie, bezpieczne, stawało się obce, zimne, niegościnne. Czas płynął nieubłagalnie, zbliżało się Boże Narodzenie. Choć odpychałem każdą myśl o tym, świadomość nieuchronnego wisiała nade mną jak to grudniowe niebo. Bałem się tych świąt strachem nieznanym, lepkim. Pamiętałem dobrze ostatnią wigilię z ojcem. Wtedy wydawało mi się, że już gorszej nigdy mieć nie będę. Mówią ,,nigdy nie mów nigdy”. I rację mają – niestety. Ta najbliższa jawiła mi się jak nieuchronne przeznaczenie, jako coś przed czym nie ma żadnej obrony. A ja tego nie chciałem. Nie chciałem też, sam nie wiem czemu skorzystać z zaproszenia Rolo, który namawiał mnie od jakiegoś czasu na wigilię w ich rodzinie. Bardzo ich lubiłem, właściwie czułem się wśród nich jak w rodzinie, i traktowałem ich trochę jak rodzinę, ale wigilii wśród nich nie wyobrażałem sobie. Nie wiem czemu. Nie byłbym tam intruzem i tak bym się nie czuł. Nie chodziło o to. Jakiś niezrozumiały imperatyw nieznacznie, ale wyraźnie nakazywał mi spędzenie wigilii w moim domu. Chore.
Nie chciałem też myśleć o moich relacjach z kobietami. Z jakiegoś powodu nie wychodziły mi. Bardzo szybko zakochiwałem się, ale i bardzo szybko odkochiwałem. Romanse bywały burzliwe, intensywne i krótkotrwałe. Nie potrafiłem wiązać się na dłużej. Nawet nie wiem, czy chciałbym. Do białej gorączki doprowadzały mnie rady niektórych ,,życzliwych osób”:
- Znalazłbyś sobie jakąś fajną dziewczynę… - Najchętniej zabiłbym takiego pomysłodawcę.
W poniedziałek po kilku dniach siarczystego mrozu (ostatniej nocy było poniżej 25 stopni) udaliśmy się na rekonesans, na teren naszych działań. Nie wiadomo było, czy w takich warunkach będzie można układać zapory. Pojechaliśmy drezyną, bo szybciej i cieplej. Ciasno trochę było, ale towarzyszył nam dobry nastrój. Chłopaki byli po wypłacie, na tradycyjnych ,,smakach”, a dzisiejszy wyjazd zapowiadał się inaczej niż poprzednie, raczej jak wycieczka.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po ujrzeniu Zalewu Wiślanego zamiast wody zobaczyliśmy warstwę lodu. Aż po horyzont. Ktoś nawet zażartował, że szkoda, że nie mamy sań, bo można by podjechać do Krynicy Morskiej, do monopolowego.
- Po cholerę do Krynicy, bliżej do Fromborka, drezyną – zaoferował nasz ,,szofer” Rysio, który podobno żadnej okazji by wypić, nie przepuszczał. Od słowa, do słowa, od czynu do czynu – zebrał od chłopaków stosowną kwotę i z Zadymą pojechał do Grodu Kopernika po zaopatrzenie. Reszta brygady zobowiązała się do rozpalenia ogniska i przygotowania miejsca na biesiadę, bo mróz nadal był tęgi. Aprowizacja pojawiła się szybciej niż ognisko – jak trzeba było Rysio potrafił ze swojej drezyny wyciągnąć więcej, niż była w stanie zaoferować. Oprócz licznych butelek gorzały przywieźli: kiełbasę, musztardę, świeży chleb i jakieś kolorowe świństwo do zapojki. Nastrój, i tak już optymistyczny, jeszcze bardziej się poprawił. Chłopcy cieszyli się jakby zawitał do nich Święty Mikołaj z workiem prezentów. Te prezenty, co tu kryć, były wyjątkowo trafione.
Mnie również ten nastrój po części się udzielił. Przede wszystkim dlatego, że przez ostatnie tygodnie byłem cały czas pod wpływem alkoholu (nie upijałem się, ale non stop byłem na rauszu) i nadeszła najwyższa pora, żeby ten stan przedłużyć. Bałem się przerwać picie, próbowałem to robić nieraz - ostatnio w sobotę – nie dałem rady! Wytrzymałem do południa. Pojawiły się duszności, zaczynałem się pocić, czułem jakiś taki niepokój, ręce zaczynały drżeć – no kurrrwa – nie da rady. Musiałem uzupełnić brakujące promilki i …. cud. Dolegliwości kończyły się jak hejnał z wieży Mariackiej.
Od dłuższego czasu dbałem o to, by w domu nie zabrakło Broń cię Panie Boże – alkoholu. Może zbraknąć soli, cukru, chleba, ale nie alkoholu. Sporo się tego zebrało. Oczywiście nie mam zamiaru zapijać się, ale … na wsiakij słuczaj – strzeżonego… Niech strzeże! Gorzej jest poza domem. Ale i na to mam sposób. Przydaje się do tego celu piersiówka, która odkąd pamiętam była u nas w domu. Mama coś tam pobrzękiwała, że to po dziadku. Żadnych śladów świetlanej przeszłości na niej nie doszukałem się, ale…. przydaje się. Dziś jakoś tak szybciej niż zazwyczaj opróżniła się. Może w pośpiechu rano nie nalałem pod korek?
- Patrzcie, łabędź! – przerwał moje rozmyślania Wojtek, najmłodszy z brygady wskazując ręką kierunek.
Łabędź zimą? No – nie chce być inaczej. Jakieś siedemdziesiąt metrów od brzegu, bardziej w stronę Tolkmicka na lodzie siedziało stare ,,brzydkie kaczątko”. Ki czort?
- Chłopaki – zawołał ochoczo Łympa – mamy pieczyste!
Zrobiło się poruszenie.
- To idź i je przynieś – zaproponował Koniokrad. I zaryczał jakby usłyszał zabawny dowcip – Cha, cha, cha.
- A żebyś wiedział, że pójdę. Tylko coś chlapnę na rozgrzewkę.
Chłopcy nie czekali aż ognisko porządnie się rozpali. Znali lepsze sposoby, by szybko się rozgrzać. Chwała im za to. Kiedy każdy z nas opróżnił swoją działkę temat łabędzia powrócił.
- To kto idzie ze mną? – zapytał Łempa.
Wszyscy spojrzeli na niego. Przez krótką chwilę trwało dość kłopotliwe milczenie. Przerwał je Zadyma:
- Ty naprawdę chcesz tego łabędzia upiec? – zapytał z niekłamanym zdziwieniem.
- Oczywiście, czemu nie? Jadłem kiedyś łabędzinę. Kolega Byniek w kotłowni upiekł. Palce lizać! Tylko trzeba tego ptaszora złapać. Idziesz ze mną.
Zadyma patrzył na niego jak na stwora z innej planety, po czym zaciskając zęby wycedził:
- Prędzej zeżresz jego gówno, niż go kurwa tkniesz.
Nie żartował. Nie trzeba było być wielkim znawcą ludzkiej psychiki, żeby wiedzieć, kiedy Zadyma nie żartuje.
- Nie, to nie. Upiekę sobie kawałek kiełbasy – mądrze wycofał się właściciel pokaźnych warg, które znały już smak łabędziny.
- A do łabędzia pójdę. Pójdę zobaczyć, czemu on tam siedzi – już spokojnie powiedział Zadyma. – Kto idzie ze mną?
- Ty lepiej siedź na dupie, bo jeszcze się utopisz – próbował powstrzymać go jego ojciec.
- Nie bój nic Stary, lód jest na pewno gruby. Sprawdzę to.
- Idę z tobą – poderwał się od ogniska Ucho. – Polej na drogę po jednym zaordynował do rozlewającego – Tomka.
Po chwili obaj znaleźli się nad brzegiem zamarzniętego Zalewu. Tupali nogami, żeby sprawdzić, czy tafla lodu wytrzyma ich ciężar. Chyba doszli do wniosku, że tak, bo raźnie ruszyli w stronę nieruchomego ptaka. Wszyscy obserwowaliśmy ich z zaciekawieniem. Kiedy podeszli do łabędzia na kilka metrów, ten zasyczał rachitycznie i zamachał niemrawo skrzydłami, ale się nie poruszył. Widać było, że jest przemarznięty i osłabiony. Chłopaki coś tam uzgadniali przez krótką chwilę, po czym skierowali się w naszą stronę.
- Przymarzło do lodu biedne ptaszysko – usłyszeliśmy od Ucha, kiedy wrócili. – Trzeba go uwolnić.
- A mocno jest przymarznięty do lodu? – zapytałem.
- Cholera go wie – odpowiedział Zadyma. – Dowiemy się jak go unieruchomimy.
- A jak to chcecie zrobić?
- Najlepiej byłoby narzucić na niego jakąś szmatę, żeby się uspokoił, a potem zobaczymy co i jak – wyjaśnił Ucho.
- Może kurtką – zaoferował Wojtek.
- Ja mam w drezynie koc – przyszedł w sukurs Rysio. – Lepiej się nada.
Odniosłem wrażenie, że wszyscy chcieli pomóc łabędziowi. Jedynie Łempa nie okazywał zainteresowania. Z namaszczeniem nabijał na zaostrzony patyk kawałek zwyczajnej. Nasi dzielni ratownicy po raz wtóry wyruszyli. Dołączył do nich Wojtek. Stary tym razem już nie protestował. Wiedział, że lód jest wystarczająco gruby. Trochę to potrwało, ale w końcu wrócili we czwórkę. Czwarty był łabędziem. Marnie wyglądał. W takim stanie na pewno nie miałby najmniejszych szans w rywalizacji o miano królewskiego ptaka. Chłopcy ochoczo się nim zajęli: opatulonego kocem przysunęli bliżej ognia. Nawet nie zaprotestował. Leżał nieruchomo, rozglądając się niespokojnym okiem. My zajęliśmy się tym, co naprawdę było dla nas najważniejsze. Zajadaliśmy pieczone kiełbaski przepijając zimną okowitą. Ale co chwila spoglądaliśmy na ,,naszego” łabędzia. Po kilku minutach ptak zamknął swoje niespokojne oko. Przestraszyliśmy się, że na zawsze, ale po chwili poruszył się, jakby szukając wygodniejszej pozycji do snu. Odetchnęliśmy z ulgą. Biesiada trwała w najlepsze. Po jakimś czasie nasz pupil przebudził się i zaczął rozglądać wokoło niespokojnie. Wygrzebał się z pieleszy i znienacka pochwycił dziobem kawałek kiełbasy, który Łempa umieścił nieco dalej od ognia. Kiełbasa momentalnie zniknęła przesuwając się po jego długiej szyi do trzewi. Parsknęliśmy śmiechem.
- Ale ładnie ci się zrewanżował, chyba domyślił się, że chciałeś go zeżreć! – zripostował Zadyma.
Znów buchnęła salwa śmiechu. Łempa wypił już tyle, by skwitować to lakonicznym:
- A chuj, niech niech se poje.
Znowu rechot zebranych przy ogniu. Łabędź rozglądał się zaciekawiony, jakby miał ochotę na więcej. Kiełbasy nam nie brakowało. Niczego nam nie brakowało. Gotowi byliśmy naszemu łabędziowi nieba przychylić. Nawet wódki byśmy mu dali, gdyby wyraził ochotę. On chyba jednak wolał kiełbasę. Pałaszował ją zachłannie, jakby to miał być jego ostatni posiłek tej zimy. Każdy z nas poczuwał się do tego, by poczęstować naszego opierzonego towarzysza. A ten nikomu nie odmawiał.
Podobno wszystko się kiedyś kończy. Prędzej, lub później. Skończył się również zapał do jedzenia naszego łabędzia. Rozejrzał się jakby chciał nam podziękować za obfitą ucztę i … ułożył się na swoim kocyku przy ogniu i momentalnie zasnął. Niebawem dobiegła kresu i nasza uczta. Trzeba było wracać do Braniewa.
- No a co z łabędziem? – odważył się w końcu zapytać Rysio.
- Jak to co? – zapytał radośnie Zadyma. – Jedzie z nami do Braniewa!
- A po kiego chuja? – spytał niekontent z odpowiedzi Rysio.
- A co, zostawisz go tu? – stanął w obronie drugi ojciec chrzestny ptaszora – Ucho. – Żeby zamarzł?
- A co mnie to… Ja mam swoje problemy na głowie. Jak se chcecie, to go bierzcie. Koc tylko mi oddajcie.
Łabędź wprawdzie spał, ale głowy nie dam, że nie słyszał i nie zrozumiał tej rozmowy. Nie przerwał snu, gdy go troskliwi opiekunowie ułożyli na kocyku w drezynie. Po drodze zastanawialiśmy się, co zrobić z nieszczęsnym stworzeniem, aż w końcu pojawił się pomysł żeby go dostarczyć do braniewskiego ZOO.
Tak – było takie. Chyba jedyny w Polsce ogród zoologiczny w powiatowym miasteczku. Ewenement. Kiedy już dojeżdżaliśmy do stacji Braniewo Brama, łabędź nagle się przebudził. Nie wiem - może nie spodobał mu się pomysł z ZOO? Ale raczej pochłonął za dużo zwyczajnej. Najpierw puścił takiego pawia, że obrzygał przednią szybę w drezynie. Niczym z sikawki strażackiej. Jednocześnie biedak zesrał się fontanną: czymś zielonkawym, czymś bardziej śmierdzącym niż gówno i toto wylądowało na tylnej szybie pojazdu Rysia. Nie koniec na tym. Po chwili puścił znów puścił pawia. Na Łempę. No niech mi mówią, że zwierzęta nie rozumieją ludzkiej mowy.
- Zajebię skurwysyna! – ryknął obrzygany Łempa.
- Tylko go kurwa rusz, obrzygańcu. To ja cię zajebię! – ostrzegł Zadyma.
Nie wiadomo kogo jeszcze obrzygałby, a kogo osrał nasz łabędź. Kres temu położył najtrzeźwiejszy z nas – Wojtek. Przykrył biednego ptaka kocem. Tam, pod tym kocem następował ciąg dalszy zanieczyszczania pojazdu Rysia, choć jak to mówią: było już porobione. Dotarło do niego (do Rysia), że doczyszczenie drezyny to będzie jedno z najtrudniejszych wyzwań z jakim przyjdzie zmierzyć mu się w karierze maszynisty spalinowej drezyny.
Ciekaw byłem jak zakończy się ta historia, do odjazdu pociągu miałem jeszcze sporo czasu, więc postanowiłem, że udam się wraz z nimi do ZOO. Jak nietrudno się domyślić pożegnanie z Rysiem nie było kulturalną wymianą kurtuazyjnych uprzejmości. Zadyma skwitował to krótko:
- Poszumisz, poszumisz i … sprzątniesz.
Jakiż oni żałosny orszak tworzyli. Obaj byli nieźle wstawieni. Tej wódy sporo się tam polało. Obserwowałem ich z pewnej odległości, nie chciałem, żeby przez przypadek ktoś nieodpowiedni ujrzał nas razem. Łabędź nie ułatwiał im zadania. Początkowo dawał się nieść, dumnie trzymając na swojej długiej szyi małą głowę. Nawet rozglądał się z ciekawością. Ale osłabienie wkrótce dało znać o sobie. Nie był w stanie utrzymać w górze swojej głowy. Ta zaczęła opuszczać się coraz niżej, niżej, prawie do ziemi. Więc jeden z nich niósł łabędzia, który kilka kilogramów ważył, a drugi musiał tę głowę podtrzymywać w górze. Niecodzienny ten widok wzbudzał niebywałe zainteresowanie wśród przechodniów. Nawet się nie zdziwiłem jak wkrótce obok nich pojawił się milicjant. Zaczęli rozmawiać. Zadyma na chwilę puścił opierzoną głowę, by zaprezentować totalny zwis. Podszedłem bliżej, by w razie czego zainterweniować. Usłyszałem słowa Ucha:
- Jak pan sierżant nie wierzy, to niech go sam odniesie do ZOO.
To chyba był wystarczający argument dla funkcjonariusza, któremu wcale nie uśmiechała się taka dobroczynność, nawet dla królewskiego, skądinąd ptaka.
- Ja to sprawdzę – rzucił krótko i szybko się oddalił.
Smętny orszak ruszył ku swemu przeznaczeniu, do celu było już niedaleko. Dołączyłem do nich. Weszliśmy na teren ogrodu zoologicznego, pustego o tej porze roku i skierowaliśmy się do budynku administracji. Ucho otworzył drzwi przytrzymując ptasi łebek, wszedł do środka, za nim Zadyma z łabędziem, ja na końcu. Wewnątrz był niewielki hol. Za drzwiami z napisem ,,Dyrekcja” słychać było jakiś kobiecy głos. Chłopcy zastukali i nie czekając na zaproszenie wparowali do środka. Ja za nimi.
Za biurkiem siedziała korpulentna niewiasta, która momentalnie zamilkła i zastygła w bezruchu ze słuchawką telefoniczną przy uchu, z otwartymi w literę ,,o” ustami.
- Łabędzia my przynieśli, – zagaił przyjacielsko zasapany Zadyma – gdzie go dać?
Korpulentna pani była niczym żona Lota – niekomunikatywna. Trwało to trochę za długo, więc Ucho zapukał w drzwi z napisem ,,Dyrektor” i z łabędzią głową w dłoni wszedł do środka. My za nim. Za biurkiem, pogrążony w lekturze ,,Trybuny Ludu” tkwił jegomość z wyglądu podobny do nikogo, w lichym garniturku. Z niekłamanym zdziwieniem otaksował spojrzeniem przybyłych, rezonu jednak nie stracił (w końcu to dyrektor, albo co najmniej ktoś, kto go godnie zastępuje) i stanowczo zapytał:
- Czego? Panowie sobie życzą?
Chyba moim chłopakom nie spodobało się powitanie. Ucho odrzekł szybo:
- My nic. To on. – Wskazał palcem wskazującym na trzymaną w drugiej ręce łabędzią głowę i kierując ją w stronę siedzącego za biurkiem skrzeczał:
- Domu szukam dobry człowieku, bo zagapiłem się i nie poleciałem z moimi kolegami do ciepłych krajów. Błąkałem się tu i tam i w końcu wylądowałem przymarznięty dupą do lodu w Zalewie Wiślanym. Żeby nie ci sympatyczni panowie, to prawdopodobnie dokonał bym tam żywota. Oni uratowali mnie i przynieśli tu. Ratuj!
- Co to ma być? – zaperzył się ten w garniturku – Żarty sobie stroicie? Zaraz zadzwonię po milicję!
Tego było za wiele dla Zadymy:
- Milicja już wie! Zaraz tu będzie! I nie drzyj mordy, bo ptaka wystraszysz! – po czym usadził naszego łabędzia na ,,Trybunie Ludu”, ucałował go w czubek głowy i skierował się w stronę drzwi. To samo zrobił Ucho, więc i ja rozbawiony sytuacją poszedłem za jego przykładem. Jak wyszliśmy na zewnątrz to złapała nas taka głupawka, że prawie podusiliśmy się ze śmiechu.
Potem trzeba było to jakoś uczcić. Więc udaliśmy się do ,,Stylowej”, bo była po drodze. Tam zabalowaliśmy tak, że… Wstyd się przyznać – film się urwał.



*
  • Strona:
  • 1